Wyzwanie 5: Banan i kakao
N: Tym razem udało mi się wstrzelić w równe tysiąc słów.
Bucky przekręcił
głowę, by móc lepiej przyjrzeć się kobietom zebranym wokół kuchennej wysepki –
a raczej kobiecie i trzem dziewczynkom. Becca mówiła mu, że choć warunkiem jego
pobytu w domu Proctorów było nieoddalanie się – i noszenie stylowej bransolety
na kostce, która miała mu w tym pomóc – to przecież nie był dzieckiem, którego
nie można spuścić z oczu na dłużej niż pięć minut, bo nieumyślnie zrobi sobie
krzywdę, i nie musi przesiadywać z nimi w kuchni.
Tylko, że Bucky wolał nie
ryzykować. Nie tyle zrobieniem krzywdy sobie, co raczej nieumyślnym skrzywdzeniem kogoś,
a tym samym sprowadzeniem kłopotów nie tylko na siebie, ale też na rodzinę
Rebeccy i na Steve’a, który wstawił się za nim i stwierdził, że jest już na
tyle stabilny, że może przebywać z rodziną bez asysty kamer, zabezpieczeń i
strażników. Nie chciał zawieść ani jego, ani kogokolwiek. A poza tym, nawet nie
starał się ukrywać, że choć co chwila przeganiano go z miejsca na miejsce i
kazano nie zawadzać, podobało mu się to. Przypominało dawne czasy, które
spędzał z ma i siostrami. I babką, która często biła go po głowie, za
podkradanie przygotowywanego jedzenia.
Myśl, że teraz
to Becca – jego mała, młodsza siostra, była seniorką rodziny, wydawała mu się
być… niedorzeczna. Absurdalna wręcz. Bo jak inaczej można nazwać to, że mógłby
uchodzić za wnuka swojej młodszej siostry? Że gdyby stanął koło
jednego z jej wnucząt, wyglądałby na ich równolatka? Na syna swoich własnych
siostrzeńców?
To nie było normalne, oczywiście,
że nie, ale czy tak naprawdę mu to przeszkadzało? Nie. Bywało… dziwnie, ale
można było się do tego przyzwyczaić. Poza tym, naprawdę lubił rodzinę Rebeccy.
No, prawię całą rodzinę.
Mąż Beccy – Sam
Proctor, umarł kilka lat temu. Bucky kojarzył go jeszcze sprzed wojny,
z Brooklynu, kiedy ten był jeszcze podrostkiem. Wtedy nie uważał, że Sam mógłby być dobrym mężem dla jego siostry, ale teraz, gdy słuchał, jak o nim opowiada, gdy widział jaki wyraz twarzy wtedy ma, jak błyszczą jej oczy, wiedział, że mylił się jak chyba nigdy. Sam Proctor był idealnym mężem dla tak charakternej i upartej kobiety, jaką była Rebecca. Byli razem przez ponad sześćdziesiąt lat, doczekali się czwórki dzieci, siódemki wnucząt i dwójki prawnucząt. Jego siostra miała dobre życie.
z Brooklynu, kiedy ten był jeszcze podrostkiem. Wtedy nie uważał, że Sam mógłby być dobrym mężem dla jego siostry, ale teraz, gdy słuchał, jak o nim opowiada, gdy widział jaki wyraz twarzy wtedy ma, jak błyszczą jej oczy, wiedział, że mylił się jak chyba nigdy. Sam Proctor był idealnym mężem dla tak charakternej i upartej kobiety, jaką była Rebecca. Byli razem przez ponad sześćdziesiąt lat, doczekali się czwórki dzieci, siódemki wnucząt i dwójki prawnucząt. Jego siostra miała dobre życie.
Dlatego czasem miał
sobie za złe to, że wtargnął w nie ponownie po tylu latach. Szczególnie, że
nastąpiło to w taki, nie inny sposób. Wiedział, że część świata go nienawidziła
i nie wierzyła w jego niewinność. Nawet proces, który zakończył się
uniewinnieniem, niczego nie zmienił. Ci, którzy go nienawidzili, nie pokochali
go, nie wybaczyli mu. Kiedy po procesie Steve pomagał mu przecisnąć się przez
tłum do samochodu, ktoś oblał go czerwoną farbą, z głośnym okrzykiem "Morderca!".
Nie wściekł się wtedy, nie próbował odnaleźć sprawcy. Spuścił tylko głowę i
próbował odsunąć myśli o tym, że znów ocieka krwią. Nie była to ostatnia tego
typu akcja. Wiedział też, że nie tylko jemu nie udało się uniknąć niewybrednych
komentarzy.
Ale przynajmniej nie musiał
zastanawiać się nad tym, dlaczego syn Rebeccy – Stuart, jest do niego
wrogo nastawiony. Nie, żeby jakoś szczególnie mu to przeszkadzało. Jak ujął to
jego imiennik, najmłodszy wnuk Beccy, „wisiało mu to i powiewało”. Nie mówił tak
na głos, oczywiście. To byłoby zbyt dziwne.
— Bucky?
Drgnął, mrugając szybko, i skupił
się na siedzącej przy wysepce Rebecce.
— Tak?
— Mógłbyś pomóc Julie? — Spogląda
na swoją najmłodszą wnuczkę, nieporadnie ugniatającą ciasto do rolady kakaowej. — Nasza mama zawsze
powtarzała, że Bucky jest stworzony do pieczenia. Nikt nie robił takiego kugla
jak on. — Uśmiechnęła się. — Zazdrościłam mu tego, bo ja miałam do tego dwie
lewe ręce. I nadal mam.
Bucky uśmiechnął się
lekko skrępowany – nie pamięta tego, nie pamięta niczego, o czym mówi – ale
zsunął się z szafki kuchennej, na której siedział i podszedł do zabrudzonego
mąką stołu.
Przystanął jednak, spoglądając
znacząco to na swoje dłonie, to na Beccę. Ta machnęła tylko lekceważąco ręką.
— Wierzę, że o nią dbasz.
Bucky wzruszył więc
tylko ramionami i chwycił wałek w dłoń, palcami lewej ręki podkradając
plasterek krojonego przez Maureen – prawnuczkę Beccy, banana.
Ta trzepnęła go w dłoń i
zmierzyła oburzonym wzrokiem.
— To niekulturalne — skwitowała,
na co Bucky przewrócił tylko oczami. Nie będzie dyskutował z dzieckiem o swojej
kulturze. Albo o jej braku. Jak zwał, tak zwał.
Odsunął Julie gestem
dłoni, a potem, po chwili zastanowienia, położył wałek na brzegu stołu i zaczął
ugniatać ciasto rękoma. Nie robił tego od… 1941, ale mimo tego doskonale
wiedział, jak się za to zabrać.
Czuł uważny wzrok Julie na swoich
rękach, ale nie dawał tego po sobie poznać. Nie chciał jej speszyć, pokazać, że
ją przyłapał. Zresztą, czy to jakaś zbrodnia? Nie. Więc dlaczego miałby udawać,
że w czymś mu to przeszkadza?
Rozgniótł i rozwałkował ciasto,
zasłuchując się w rozmowie Beccy z dziewczętami. Nie odzywał się, nie
wtrącał – nie czuł takiej potrzeby, wolał po prostu słuchać i patrzeć.
Automatycznie spiął mięśnie, gdy
drzwi prowadzące z werandy do kuchni otworzyły się, a do środka weszli
uśmiechnięty szeroko Scott – najstarszy wnuk Beccy, który od razu skierował się
w stronę salonu, i Stuart, który zmarszczył nos i zmierzył Bucky’ego
ostentacyjnie wyniosłym spojrzeniem.
— Widzę, że macie towarzystwo.
Powinienem więc spodziewać się brygady antyterrorystycznej w salonie?
Bucky nie dał się sprowokować i
przewrócił tylko oczami. Wiedział, że miał na myśli Steve’a i Sama, którzy towarzyszyli
mu w odwiedzinach ostatnimi razy. Wilson od razu zawładnął sercem Beccy, która
zapowiedziała, że może wpadać w odwiedziny z Bucky’m i Steviem kiedy tylko
zechce.
— Nie, Stu. Bucky zostanie tutaj
przez weekend. Sam — wyjaśniła mu Becca z uśmiechem.
— Wybacz mamo, ale zwariowałaś? —
zaczął oburzony. — Przecież on jest…
— Jest moim starszym bratem. —
Ucięła twardo. — I dlatego powinieneś traktować go z szacunkiem.
W spojrzeniu Beccy
musiało być coś, co kazało Stuartowi zakończyć dyskusję, bo zamilkł i ruszył w
stronę wyjścia z kuchni. Kiedy mijał Bucky’ego, ten posłał mu jeden ze swoich
najbardziej drapieżnych uśmiechów.
Stuart stracił rezon, speszył się
i momentalnie przyśpieszył kroku, by jak najszybciej znaleźć się w salonie.
Bucky prychnął cicho pod nosem.
Cóż, mógł spędzić ten weekend ciekawiej, niż prędzej przypuszczał.
I nawet nie będzie musiał łamać zakazu oddalania się.
I nawet nie będzie musiał łamać zakazu oddalania się.
***
Właśnie, Bucky w sumie powinien znaleźć jakieś hobby, które nie ma nic wspólnego z bronią, walką etc. Pieczenie ciasteczek może pomóc odnaleźć spokój i równowagę duchową xD Szczególnie przy zakalcu xD
OdpowiedzUsuńKiedyś Bucky potrafił grać na pianinie, na gitarze, śpiewał przy ognisko, chodził na lekcje rysunku (dla modelek, ale jednak :P), więc kto wie, może znowu by się tym zainteresował? Choć z protezą byłoby mu trudniej.
UsuńHahahahahahahha czemu od razu wyobraziłam sobie, jak Steve niczym Jack rysowałby Bucky;ego niczym Rose? xD Boże jaka ja spaczona na ich punkcie nie jestem, aż sobie muszę przypominać, że oni nie są ten teges xD
OdpowiedzUsuńhttps://www.youtube.com/watch?v=T0UM7CLB22U
Usuń