Wyzwanie 4: Stucky/Przytulenie (1/?)
N: W miniaturce mogą znaleźć treści o
podtekście homofonicznym.
Pierwsze podejście N do Stucky. No, może nie do końca, bo
mamy tu nieodwzajemnione uczucia, ale jednak.
***
Bucky doskonale wiedział, że
grzeszy.
Wiedział, że jego
dusza, jego yechidah jest zabrudzona już na zawsze i
nic nie zdoła oczyścić jej z obrzydliwości grzechu, którego się dopuszczał. Tym
bardziej, że robił to z pełną premedytacją i wiedzą, że to, co robi, jest złe.
Ale mimo tego nie
potrafił, nie mógł przestać,
nawet kosztem utracenia resztek łaski.
Nie był w stanie, to było silniejsze od niego.
Od dawna
wiedział, że jest inny.
Wiedział, co mówili o
podobnych do niego – że są gorsi, ułomni. Że są obrzydliwym, chorym
wynaturzeniem. Że trzeba to wyleczyć, póki jest jeszcze szansa. Dawniej słyszał
to niemal każdego dnia, gdy wieczorem wracał z doków do mieszkania. Dzielnica,
w której mieszkali nie należała do najlepszych i już kilka przecznic dalej bez
problemu można było natknąć się na oferujące swoje usługi prostytutki – obu
płci i wszystkich upodobań. Nie raz dochodziło tam do pobić, a
nawet do zakatowania kogoś na śmierć. Dlatego Bucky starał się, jak tylko mógł,
by nikt nie dowiedział się o jego defekcie. Nie chciał skończyć w ten sposób.
Nie chciał przynieść wstydu rodzinie, nie chciał ich zawieźć.
Spotykał się z damami – lubił z
nimi rozmawiać, zabawiać je, czarować, tańczyć z nimi, dotykać ich włosów,
błądzić dłońmi po gładkiej, miękkiej skórze. Lubił być blisko, lubił je
całować, kochać się z nimi, przygniatać do materaca, górować nad nimi. Lubił na
nie patrzeć: na ledwie odkryte łydki, odsłonięte ramiona, biodra kołyszące się
pod materiałem rozkloszowanej sukienki, na krągłe piersi, na spocone, nagie
ciała.
Ale to wszystko nie
zmieniało tego, że już dawno przyłapał się na tym, że patrzenie na mężczyzn
wywołuje u niego podobne reakcje.
Lubił – nie,
nie lubił, nie mógł tego lubić – patrzeć na ich szerokie barki, wąskie biodra,
zarośnięte szczęki. Lubił ich duże, szorstkie dłonie. Lubił musieć zadzierać
lekko głowę, by móc spojrzeć im w oczy. Lubił myśleć o tym, jak zmuszają go do
klęczenia przed sobą, jak przygniatają go do ściany, jak… Nie.
Nie powinien nawet o tym myśleć. To było złe.
Szczególnie dlatego, że chyba
był… beznadziejnie zauroczony swoim najlepszym przyjacielem. I choć to było
złe, nie mógł zmusić się do tego, by przestać. Nawet nie wiedział jak miałby to
zrobić.
Steve zdecydowanie
nie wpisywał się w kanon urody, który pociągał – nie,
nie pociągał, nie mógł – Bucky’ego w innych mężczyznach. Ale co z tego, skoro
nadrabiał wszystko osobowością? Bucky nigdy nie udawał, że fizyczność nie jest
ważna – bo jest, ale w przypadku tego dupka, Rogersa, traciło to jakoś na
znaczeniu.
Steve może i był
niższy od niego o głowę i znacznie drobniejszy, a lista jego schorzeń była tak
długa, że mogła stanowić lekturę na jeden z długich, jesiennych wieczorów (i
Bucky znał tę lekturę na pamięć, mógł ją recytować obudzony w środku nocy), ale
za to jego temperament… Och, tego Bóg przydzielił mu w tak dużym nadmiarze, że
można by obdzielić nim jeszcze kilku osiłków, z którymi Steve wiecznie wdawał
się w bójki, z których to Bucky musiał go wyciągać.
Czy mu się to podobało? Nie,
oczywiście, że nie. Nie chodzi tu nawet o te wszystkie razy, gdy wychodził z
tego ze złamanym nosem, podbitym okiem, rozciętą wargą czy zdartymi kłykciami.
Mógł to znieść, żaden problem. Problemem była raczej lekkomyślność Steve’a,
która pozwalała mu się rzucać z pięściami na przeciwników o połowę większych od
niego. I znacznie zdrowszych.
Bucky musiał jednak przyznać sam
przed sobą, że myśl o tym, że Steve jest tak drobny i chorowity, bywała pomocna
i pozwalała trzymać mu się jakoś w garści i odsuwać wszystkie – większość z nich – niewłaściwe myśli na bok. Kim by był, gdyby myślał
o czymś takim, gdy Steve’m targały kolejne ataki astmy, gdy nie było
pewności, że uda mu się przeżyć kolejną chorobę? Nie miałby wtedy prawa nazywać
się jego przyjacielem. Zresztą, niejednokrotnie już zastanawiał się nad tym,
czy jeszcze je ma.
To pomagało.
Tylko, że potem przestało.
Dokładnie w momencie, gdy jego
mały, chudy Steve pojawił się, by wyciągnąć go z piekła i wyglądał przy tym
jak… no, na pewno nie jak Steve, którego zostawił w Nowym Jorku, gdzie miał
bezpiecznie przeczekać wojnę i starać się nie wplątywać w żadne burdy, gdy
Bucky’ego nie było obok. Wyglądał jak jeden z tych aniołów, które Bucky
widział, gdy Steve i jego mama – Sarah, zabrali go ze sobą do kościoła.
Kiedy już wydostali
się z fabryki, kiedy wreszcie dotarli do obozu – a Bucky przez całą drogę czuł
się, jakby był gdzieś poza swoim ciałem, jakby jeszcze nie udało mu się
poskładać wszystkich kawałków, na które rozbił go Zola, jakby jednego z nich
brakowało i zawsze już miało brakować – mógł przyjrzeć się lepiej nowemu ciału
Steve’a.
Wreszcie było takie,
na jakie zawsze zasługiwał – silne i przede wszystkim zdrowe. Bez astmy, bez
kołatania serca, bez ryzyka, że umrze od zaplenia płuc następnej zimy. I Bóg mu
świadkiem, że właśnie z tego Bucky cieszył się najbardziej. Nie zmieniało to
jednak tego, że czuł się… po prostu dziwnie, stojąc koło Steve’a i będąc od
niego niższym o pół głowy. O różnicach w szerokości wolał nawet nie myśleć –
Steve składał się z niemal samych mięśni, a on zgubił część swoich już kilka
miesięcy temu. Czas spędzony na stole Zoli też zbyt dobrze na niego nie
wpłynął.
I mimo tego Steve
wgapiał się w niego jakby widział go po raz pierwszy.
Robił to tak intensywnie i był
tak zły w udawaniu, że tego nie robi, że Bucky czuł się najzwyczajniej w
świecie skrępowany. Cóż, miał w tym znacznie także fakt, że tak długo, jak
Steve gapi się na niego, on nie może wgapiać się w Steve’a. A to go frustrowało
— Co? — spytał wreszcie, rzucając
– tak delikatnie, jak tylko był w stanie, bo nie chciał ich przypadkiem
nadedrzeć – trzymane listy na polowe łóżko. — Wyrosła mi druga głowa? A może z
pleców wystaje mi trzecia ręka, co? — Zirytowany wskazał za siebie, na swoje
plecy.
Steve nadal przyglądał mu się
nieobecnym wzrokiem, a potem potrząsnął głową, odrywając pięść od ust.
— Huh? Możesz powtórzyć?
Uśmiechnął się przepraszająco, na
co Bucky trochę zmiękł, ale i tak prychnął, by nie dać tego po sobie poznać.
— Wgapiasz się we mnie jak jakieś
ciele, Rogers. Z nas dwóch to nie ja wystrzeliłem o metr w górę, więc jeśli
któryś z nas miałby się wgapiać w drugiego z rozdziawionymi ustami to tym kimś
powinienem być ja. — Wskazał na siebie palcem, a Steve pokręcił tylko głową.
— Bucky, ja po prostu... Jeszcze
nigdy nie widziałem cię w taki sposób. Tak wyraźnie, tak… kolorowo. —
Uśmiechnął się lekko zażenowany i przygładził włoski na karku. — Znamy się tyle
lat, prawie od zawsze, a ja dopiero teraz widzę cię tak naprawdę. Kolosalna
różnica.
Bucky poczuł wstyd.
Nie tylko za to, że
całkowicie bezpodstawnie naskoczył na Steve’a, ale także za to, że wygląda teraz…
w ten sposób. Stracił na wadze, nadal był brudny, nieogolony, z bladą, ziemistą
cerą na której roiło się od krwiaków i zadrapań. Kiedyś zawsze starał się
wyglądać dobrze, ale miesiące spędzone na wojnie pokazały mu, że nie czas na
przejmowanie się własną próżnością. Sądził, że się do tego przyzwyczaił, ale
teraz czuł się po prostu źle.
Zwłaszcza, że Steve za to
wyglądał jak ucieleśnienie jego najgłębiej skrywanych pragnień.
Bucky uśmiechnął się
krzywo, starając się niczego po sobie nie pokazywać.
— Tak, a jakim widziałeś mnie
prędzej?
Steve wyruszył lekko ramionami,
podchodząc bliżej.
— Byłeś… o wiele mniej wyraźny.
Wszystko było, teraz dopiero wiem, jak bardzo. Byłeś też… — Steve ściągnął
brwi, zastanawiając się chwilę nad doborem słów. Bucky wstał, zadzierając lekko
głowę, by patrzeć Steve’owi w twarz. — Nie rozróżniałem niektórych kolorów,
wszystko było takie… żółtawe, zamazane. Nawet nie wiedziałem, jaki kolor mają
twoje oczy. Ale przynajmniej już wiem, dlaczego czasem śmiałeś się z moich
obrazów. — Śmieje się, masując kark.
Bucky również parska rozbawiony,
przypominając sobie niektóre ze swoich portretów, które malował Steve. Czasem
dobór kolorów bywał… bardzo interesujący.
— Powinieneś być mi wdzięczny, że
komentarze zachowałem dla siebie. Na niektórych z nich wyglądałem, jakbym
uciekł z cyrku.
Steve posłał mu na wpół oburzone,
na wpół rozbawione spojrzenie.
— Mówiłeś, że ci się podobają.
— Podobały — zastrzegł,
przybierając tak niewinną minę, jak tylko był w stanie. — Gdyby nie one, nigdy
nie wiedziałbym, że do twarzy mi z zielonymi włosami.
— Bucky.
Patrzyli na siebie przez chwilę i
wystarczyłby jeszcze moment, by Bucky zrobił coś głupiego. Na szczęście – na nieszczęście – przerwało im
znaczące chrząknięcie dobiegające z wejścia do namiotu.
Bucky nie mógł nic poradzić na
to, że jego uśmiech przygasł, gdy zobaczył stojącą tam agentkę Carter.
— Kapitanie Rogers — zaczęła
nadto oficjalnym tonem. — Pułkownik Phillips chce cię widzieć.
— Ym, tak ja… Oczywiście, już
idę. — Chrząknął i ostatni raz spojrzał na Bucky’ego. Ten nie mógł nie zauważyć
lekkiego rumieńca na jego twarzy.
Bucky spiął się nieznacznie, gdy
Steve objął go ramieniem i poklepał po plecach. Jakby
znów żegnali się na kilka miesięcy, nie na góra kilka godzin. Ale to zrozumiałe.
— Do zobaczenia potem, Buck.
Bucky przyglądał się odchodzącemu
Steve’owi z uwagą.
Nie mógł nie zauważyć, w jaki
sposób patrzył na Carter. I tego, że ona odpowiadała mu tym samym.
Zawsze wiedział, że
nadejdzie moment, w którym będzie musiał ustąpić i zrobić miejsce kobiecie,
która pokocha Steve’a. Nie oszukiwał się, wiedział, że prędzej czy później
przestanie być tą najważniejszą osobą w życiu Rogersa, że nie będzie mógł mieć
go na wyłączność.
Ten moment właśnie
nadszedł, a tą kobietą była agentka Carter, która ze swoim idealnym makijażem,
ułożonymi włosami, czystymi, wypastowanymi butami i wykrochmalonymi ubraniami
promieniała na tle brudnego obozu i okopów.
Bucky mógł ją nie znienawidzić,
mógł starać się ją polubić, mógł udawać, że tak właśnie jest.
Mógł to zrobić, naprawdę.
Mógł nadal być obok, uśmiechać
się i cieszyć szczęściem przyjaciela.
Tylko dlaczego to było tak
trudne? Tak bolesne?
***
<333333333333333333333333333333333333
OdpowiedzUsuńAle z drugiej strony, to właśnie poobijany, zakrwawiony i brudny Bucky może być ideałem Steve. Szczególnie, że ten teraz zauważył go na nowo - w tekście poruszyłaś tylko kwestię zewnętrzną, ale to równie dobrze mogłoby dotyczyć kwestii emocji. Role się odwróciły i do Steve np. mogło dotrzeć, że chce ratować Bucky'ego nie tylko dla tego, że ten jest przyjacielem.. Ale nie dodaję ideologii do tekstu ;D
<333333333333333
Miniaturka ma charakter czysto subiektywny, więc nie wiemy, co chodzi po głowie Steve'a. Ale spokojnie, do tego też dojdziemy, bo w końcu to dopiero pierwsza część. A jak się to skończy - miniaturka ma w tytule "Stucky", więc łatwo się chyba domyślić :P
UsuńNajpiękniejszy tytuł na świecie! <3333333
OdpowiedzUsuńA tam, będą piękniejsze. Taki "Dom" chociażby. Krótkie słowo, ale ile w sobie ma!
UsuńWłaśnie! Przecież to nie tylko opis czterech ścian, oni jak mówiłam - utracili wszystko prócz siebie - kurczę to też się nadaje na tytuł czegoś xD
UsuńN zabrała się za Stucky? Umieram <3!
OdpowiedzUsuńA co, aż tak źle :P?
Usuń"Tak, a jakim widziałeś mnie prędzej?" - a czy "prędzej" to nie znaczy "szybciej"? Chyba chodzi o "wcześniej", nie?
OdpowiedzUsuńTakie Stucky to ja lubię. Delikatne, ale wszyscy wiedzą o co chodzi. Tak trzymać!
Przyznaję, że wcześniej nawet nie zauważyłam, że to zgrzyta. Dziękuję za zwrócenie uwagi!
UsuńPrzyznaję, że pisząc to Stucky, podchodzę do tego jak do pisania zwykłej notki na bloga, bo nie lubię jednak przesłodzonych romansów. Nie pasują mi ani do nich, ani do czasów, o których piszę.
Jestem niesamowicie szczęśliwa, że znalazłam dobre Stucky po polsku, już dawno przestałam szukać, a tu niechcący znalazłam takie cudo. Fajne, przyjemne, w canonie i super napisane, bardzo się cieszę. Masz talent, pal, nie marnuj go i pisz dalej, bo twoje Stucky mi bardzo odpowiadają. Great job <3
OdpowiedzUsuń