Miniaturka 1: Zavzedka 3/?

Część poprzednia: klik
***
Steve wypuszcza ciężko powietrze, zanim zbiera się w sobie i puka do drzwi sypialni Bucky’ego.

To nie tak, że nie martwił się o Bucky’ego. Zupełnie nie tak. Gdyby tylko mógł, najchętniej wyważyłby te drzwi i przestał zamartwiać się tym, że Barnes mógł zrobić coś głupiego, że Bucky’ego mogło tam nie być. Jednak wie, że nie może tego zrobić. To sypialnia Bucky’ego. Miejsce, do którego udaje się, gdy chce być sam, ostoja jego prywatności. Nie może wtargnąć tam nieproszony.

— Bucky? Mogę wejść?

— Ta, jasne.

Głos Bucky’ego jest ochrypły i pełen napięcia.

Steve wchodzi do sypialni, starając się otworzyć drzwi najciszej jak może i rozgląda się po pomieszczeniu. Do leżącej przy łóżku kupki ubrań dołączyła także czarna, skórzana kurtka Bucky’ego. Jej właściciel siedział oparty o ścianę, a obok niego leżała czarna, sportowa torba.  /Steve znał tę torbę. Bucky nigdy jej nie rozpakował, trzymał ją na najwyższej półce w szafie, na wierzchu, tak, by zawsze móc po nią sięgnąć, gdy nadejdzie potrzeba szybkiej ewakuacji. Wiedział, że trzyma tam broń, fałszywe dokumenty i gotówkę, a także wszystko, czego mógłby potrzebować. I wiedział też, że skoro Bucky po nią sięgnął – a nie zrobił tego ani razu, od kiedy… choć częściowo wrócił do siebie – musiało być naprawdę źle.  

Steve przygląda się  jak SG… dziecko leży zwinięte w zgięciu prawego łokcia Bucky’ego, starannie opatulone białym, puchowym ręcznikiem.
Bucky łapie jego spojrzenie i wyjaśnia:

— Małe dzieci lubią być owinięte… ciasno. — Marszczy lekko brwi, szukając dobrego słowa. — Czują się wtedy bezpiecznie. Pamiętam to.

Steve kiwa tylko głową w odpowiedzi. Bucky zawsze, przed tym wszystkim, miał świetne podejście do dzieci i Steve był niemal pewny, że prędzej lub później skończy w domu na przedmieściach, z psem biegającym po starannie przystrzyżonym trawniku, żonaty z jakąś miłą dziewczyną, i z gromadką dzieci, a później także wnucząt. /Bucky był stworzony do takiego życia. Jednak życie miało co do niego inne plany.

— Mogę? — Steve wskazuje krótko palcem miejsce obok Bucky’ego, i opada ciężko na podłogę dopiero wtedy, gdy ten kiwa głową na zgodę. Stara się zignorować SGR-26, ale dziecko w ramionach Bucky’ego jest nieznośnie realistyczne. — Buck… — zaczyna i przełyka ciężko, widząc błysk strachu w oczach przyjaciela. Wie, że Bucky stara się go zdusić, nie okazywać lęku, ale tym razem mu się to nie udaje. To sprawia, że Steve znów czuje się winny. —Fury dał ci… nam trochę czasu, ale…

— Nie każ mi jej oddać, Steve. — Przyciska dziecko bliżej, jakby starał się je ochronić przed wybuchem wzbierającego się w nim furii. Steve widzi napięcie jego mięśni, metalowe palce zaciskające się na materiale torby, iskry gniewu czające się w jego spojrzeniu. — Nie zrobię tego.

— Bucky…

— Co Bucky? — sarka. — Nie chcesz jej tutaj? Żaden problem — odpowiada sam sobie, nie czekając nawet na reakcję ze strony Rogersa. — Za chwilę już nas tu nie będzie. A chyba znasz mnie już na tyle dobrze, by wiedzieć, że jeśli wyjdę z tego mieszkania, nie znajdziesz mnie, póki ci na to nie pozwolę. A tym razem tak się nie stanie. — Patrzy na niego z wyzwaniem.

— Nie o to mi chodziło. Naprawdę — zarzeka się, choć obaj doskonale zdają sobie sprawę z tego, że temat nie zniknie, i że kiedyś – już niedługo – będą mu sieli do tego wrócić. I że nie będzie to przyjemne. — Po prostu… — Drapie się nerwowo po karku. — Co się z tobą stało, Buck? Nie sądziłem, że… — Wskazuje w stronę dziecka. — To do ciebie nie podobne. — Już nie – powinien dodać.

Bucky wzrusza lekko ramionami, przejeżdżając delikatnie metalowym palcem po malutkich, różowych ustach dziecka.

— Nie zrozumiesz, Steve. Nie byłeś… tam. — Bucky nigdy nie używał innego określenia niż „tam”, jeśli nie było to konieczne. — Ja byłem i wierz mi, że wiem lepiej niż ktokolwiek z was, jak by się to skończyło, co Hydra by z nią zrobiła. — Opiera tył głowy o ścianę. — Spójrz na mnie, przypomnij sobie, co zrobiłem, a potem wyobraź sobie, że… hodują do tego dzieci.

— SHIELD…

— Nie ufam SHIELD. Na Boga, gdyby nie ty, gdyby nie wstawiennictwo Fury’ego, który na szczęście nadal ma wiele do gadania w tym całym syfie, to jak myślisz, gdzie teraz bym był? — Przekrzywia głowę spoglądając na Steve’a. — Nie dam im tego dziecka, Steve. Nie zmuszą mnie do tego. Ty mnie do tego nie zmusisz.

— Nie zamierzam cię do niczego zmuszać. Wiesz, że nie kłamię.

— Racja, jesteś najgorszym kłamcą na świecie. — Uśmiecha się krzywo.

Dziecko porusza się, kopiąc lekko drobnymi stópkami w pierś Bucky’ego. /Steve wychyla się, przyglądając się jej uważnie i dopiero teraz dostrzega to, co Bucky widział już w podziemiach bazy./Widzi w twarzy dziecka jego nos, rzęsy, linie brwi i drobną zmarszczkę między nimi, brązowe oczy, i ciemne włosy przypominające teraz lekki puszek. /To Bucky, zdecydowanie.

Dziecko krzywi się, wierzgając lekko w uścisku Bucky’ego i piszczy cicho, jakby próbowała wyrazić swoje oburzenie tym, jak skrępowane są jej ruchy./Bucky uśmiecha się, dotykając palcem jej dłoni.

— Jak… Um, jak chcesz ją nazwać? — pyta Steve, starając się rozładować atmosferę, choć wie, że nie powinien robić tego w taki sposób.

Bucky zastanawia się przez chwilę, marszcząc brwi, a potem uśmiecha się z rozrzewnieniem.

— Rebecca. Wygląda jak ona, gdy była taka mała.

— Pamiętasz?

Bucky mruczy potakująco, a potem gaworzy cicho do dziecka, do Rebeccy, kołysząc ją lekko.

— Musisz być zmęczona, zavzedka… Niemal nie zmrużyła oka — rzuca do Steve’a, nie odrywając jednak wzroku od dziecka.

— Nie powinna płakać?

Steve nie zna się nawet na zwykłych niemowlętach, a co dopiero na takich, które mają w DNA serum super-żołnierza. Nie wiadomo czego można się spodziewać i jak przebiegać będzie rozwój takiego dziecka. Nie nastrajało go to zbyt optymistycznie.

— Wie, że już nie musi płakać. — Bucky dociska usta do czoła dziecka, na co ono wydaje z siebie cichy pisk. Steve nie może się nie uśmiechnąć. — Chcesz ją potrzymać?

— Co? Nie, Bucky, nie. Upuszczę ją albo przypadkowo zrobię jej krzywdę. — Wzbrania się, ale Bucky przewraca tylko oczami i stanowczo, ale jednocześnie ostrożnie i delikatnie kładzie ją w ramionach Steve’a.

— Musisz wspierać jej głowę — mówi, cierpliwie ustawiając odpowiednio ręce Steve’a.

Steve pozwala ułożyć jej się odpowiednio w swoich ramionach. Rebecca kopie go lekko w żebra i chowa twarz w jego bicepsie.

— Jest ciężka.

— Jasne. Jak torebka cukru — prycha. — Nie przedźwigaj się.

Steve czuje na sobie uważny wzrok Bucky’ego i wie, że jest gotów zareagować, gdyby tylko zaszła taka potrzeba. Ma wrażenie, że Becca również go obserwuje.

— Cześć, Becca… — mówi  z wahaniem, spoglądając kątem oka na Bucky’ego, który wyraźnie się rozluźnił. — Jesteś pewny, że dasz sobie radę?

— Radziłem sobie z gorszymi rzeczami. To mnie nie złamie.

Bucky ponownie opiera się o ścianę, przysuwając się bliżej trzymającego dziecko Steve’a, tak, że stykają się ramionami.
A potem zaczyna się śmiać.

— Boże, Natasha miała rację, jesteśmy tacy pedal…

— Bucky.  
***

Okazało się, że Rebecca Winifred Barnes potrzebowała tylko sześciu dni, by złamać Winter Soldiera i niemal doprowadzić go do płaczu.

A Steve nawet nie próbował udawać, że widok Bucky’ego próbującego wyskubać resztki zeschniętej kaszki – a raczej kaszko-podobnej substancji, którą przywiozła im Natasha – z włosów, go nie bawił. Jasne, powinien przejmować się tym i przejmował, oczywiście, że Rebecca odmawiała zjedzenia czegokolwiek i choćby chwili drzemki, jeśli jej materacem nie był Bucky, ale co mógł poradzić na to, że frustracje ubrudzonego od kaszek, talku, wyplutego mleka i… innych wydzielin, nie śpiącego od kilku dni – to samo w sobie nie było zabawne, zupełnie nie, Steve obiecał sobie, że zacznie zastępować Bucky’ego w nocnym wstawaniu, by ten przestał snuć się po mieszkaniu jak zombie – Bucky’ego były zabawne? Szczególnie, gdy niemal zaczął uderzać głową w stół.

Steve łapał samego siebie na tym, że przyzwyczaił się do obecności dziecka w ich mieszkaniu i nie żył już nadzieją, że to wszystko – misja, odkrycie w bazie Hydry, dziecko, okaże się być tylko snem i wystarczy się obudzić, by znikło. Nie zrywał się już w środku nocy – a raczej co czterdzieści minut – gdy tylko Becca zaczynała płakać, nie chwytał tarczy, nie wybiegał nieprzytomny na korytarz, by walczyć z wyimaginowanym przeciwnikiem. Nie dziwił go już gaworzący do dziecka Bucky, ani jego telefoniczne rozmowy z Bartonem, który jako jedyny z nich miał jakiekolwiek pojęcie o dzieciach./To wszystko zaczęło wpisywać się w jego rytm dnia./I wcale mu to nie przeszkadzało.


Dlatego telefon od każącego stawić im się w bazie Fury’ego, wcale go nie ucieszył.

***
Ciąg dalszy: klik

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (10/?)

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (9/?)

Farba