Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (10/?)
Opowiadanie dostępne również na Wattpadzie.
***
Budzi się z rzęsami pokrytymi lodem.
Próbuje przełknąć ślinę, pozbyć się tego nieznośnego
uczucia, jakby ktoś wyłożył jego gardło papierem ściernym. Suchość w ustach
jest nie do przezwyciężenia, uniemożliwia wydanie z siebie jakichkolwiek artykułowanych
dźwięków, które mogłyby utworzyć razem to jedno imię, które czai się na końcu
jego języka.
Jest mu zimno, tak cholerne zimno, pomimo którego całe
jego ciało zdaje się płonąć żywym ogniem. Ostatkiem sił przekręca głowę w bok.
Śnieg zabarwiony jest czerwienią, a jego ramię…
Nie jest w stanie powstrzymać wymiotów.
***
Budzi się, wisząc do góry nogami.
Ma
wrażenie, że każda, nawet najmniejsza kość w jego ciele jest boleśnie obita, a
organy wewnętrzne wykręciły fikołka i nie są w stanie powrócić do poprzedniej
pozycji. Spróbował się ruszyć, ale pas skutecznie utrzymywał go w miejscu.
Jednak nawet jeśli ktoś by go zabrał, pozwolił mu opaść w dół, dając drogę
ucieczki, nie byłby w stanie tego zrobić. Wszystko za bardzo go bolało.
Było
mu niedobrze, miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje i… Głowa mu pękała, miał
wrażenie, że mózg zaraz mu eksploduje. Boże, było mu tak niedobrze.
Zakaszlał,
wypluwając resztki zaschniętej, zebranej w gardle krwi.
— Kurwa… — wycharczał. Spróbował jakoś
nawilżyć wargi, ale w jego ustach panowała jakaś pieprzona Sahara.
Jak
on się tu, do cholery znalazł?
Ostatnią
rzeczą, jaką pamiętał, było… Właściwie nie wiedział, czym to było. Pamiętał
tylko… Pamiętał…
O Boże…
Szarpnął
się, próbując jakoś wykręcić ciało w stronę Rogersa. Musiał go zobaczyć, musiał
coś zrobić, musiał…
Przymknął
na moment oczy, jakby próbując odrzucić od siebie ten obraz. Bezwładnie wiszące
w pasach ciało Rogersa przywodziło mu na myśl zepsutą, zachlapaną farbą kukłę. Krew,
która zabrudziła jego twarz zanim zawiśli, zaschła, tworząc ciemny strup, tak
kontrastujący z jego zdecydowanie zbyt bladą, powoli pokrywającą się
zasinieniami skórą.
Przez
chwilę pomyślał nawet, że jest za późno, że nie zdążył, że Steve nie żyje, że
umarł tu, bo on niczego nie zrobił, że…
Zachłysnął się
powietrzem, mając wrażenie, że ściśnięte serce zaczyna kołatać jak szalone,
jakby zaraz miało wyskoczyć mu z piersi, jakby zaraz miało rozpaść się na
kawałeczki. Bicie serca, pompowana krew dudniły mu w uszach, zagłuszając
wszystko, co działo się wokół.
Nie mógł
złapać tchu przez zaciśnięte gardło.
Nie rozumiał,
co się dzieje. To gas? Ktoś tu wpuścił gaz? Jak wtedy… Jak wtedy, kiedy dopadli
jego oddział i… Nie był w stanie złapać tchu, jakby się topił.
Boże.
Boże, udusi
się, umrze tutaj. Umrze tutaj. Steve
zginie, może już zginął, bo on… bo on… Boże…
Nie, nie, nie, weź się w garść. Musisz wziąć się w
garść.
Wziął głęboki,
urywany oddech. Wiedział, że nie może pozwolić sobie na strach, że to znowu
obślizgłe macki paniki wkradają się do jego umysłu, odbierając zdrowy rozsądek.
Nie może dać się temu pokonać, nie teraz, nie znowu.
Musi wziąć się
w garść, musi coś zrobić, musi…
—
Steve…? — charknął niemal, próbując zwalczyć suchość w ustach. — Steve? —
powtórzył już głośniej, nieco pewniej. Nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi.
Nienawidził
chwil takich, jak ta. Tego, jak bezradny był wobec całej tej popieprzonej
sytuacji. Gdyby tylko miał tę cholerną rękę, byłby mniej bezużyteczny. Może nie
rujnowałby wtedy wszystkiego, za co się chwyci. To, że tu teraz byli, było
tylko i wyłącznie jego winą. Dlatego musiał wziąć się w garść i jakoś to
naprawić.
Sięgnął
do zapięcia pasa, próbując go odpiąć. Nie miał pod ręką żadnego noża czy
czegokolwiek, co nadałoby się do przecięcia pasa, więc musiał liczyć na to, że
uda mu się go jakoś odpiąć. Co udało się po krótkiej – choć w jego wrażeniu
trwającej wieczność – chwili. Spadł z fotela, uderzając przy tym tyłem głowy o
deskę rozdzielczą, kiedy próbował wygiąć się tak, by nie uszkodzić kręgosłupa.
—
Cholera — syknął, sięgając dłonią do obitego miejsca na czaszce. Na szczęście
nie rozwalił sobie głowy, tyle dobrego. Lepszy guz od poprzestawianych kręgów.
Przekręcił
się tak, by być obróconym w stronę Steve’a plecami i za pomocą nóg pozbył się
resztek szyby, które utrudniały mu wyślizgnięcie się z samochodu i wyczołganie
na zimną, zasypaną szklanymi odłamkami trawę.
Niemal
automatycznie sięgnął po zmiętą kopertę, którą wcisnął do tylnej kieszeni
spodni, z głośnym, bolesnym jękiem dźwigając się w górę. Wiedział, że powinien
zadzwonić po pogotowie, po policję, po kogokolwiek, ale jego telefon gdzieś
przepadł, na drodze nie był – może na szczęście… – żywego ducha, a do komórki
Rogera nie dobierze się, póki nie da rady wyciągnąć go z auta. Tak, wiedział
też, że może i nie powinien tego robić, bo Steve mógł coś sobie uszkodzić, ale
nie powinno się wymagać teraz od niego zdroworozsądkowego myślenia.
Po
dłuższej chwili mocowania się z drzwiami, udało mu się je na szczęście
otworzyć. I cóż, teraz to zaczynały się schody. Wiedział, że ten nie może
wisieć w ten sposób zbyt długo, ale z kolei nie wiedział za to, jak go
wyciągnąć. Gdyby nie był do góry nogami, to sytuacja byłaby o wiele prostsza.
Uklęknął
jednak na ziemi, żeby upewnić się, że nie ma żadnych przeszkód fizycznych, by
wyciągnąć Steve’a, a potem wślizgnął się pod niego na tyle, by przyjąć na
siebie ciężar jego ciała i usztywnić jakoś jego szyję, układając ją między
swoim barkiem i głową. Uniósł jego ciężar w górę na tyle, na ile mógł – przy
okazji dziękując sobie w duchu za to, że nie zrezygnował z ćwiczeń po utracie
ramienia, bo nie dałby bez tego rady – żeby móc odpiąć zablokowany pas.
Sapnął,
kiedy cały ten… solidny ciężar Steve’a na niego opadł, ale zacisnął zęby i
wyciągnął go z samochodu, kładąc płasko na ziemi. Wiedział, że Steve żyje i
oddycha. Tyle było w tym wszystkim dobrego. Bo cała reszta nie przedstawiała
się już tak kolorowo.
Co
on miał, do cholery, zrobić dalej?
***
Thomas
Raymond starał się być dobrym człowiekiem, naprawdę. Sporo czasu zajęło mu
przekonanie ludzi, że nie jest już tym małym nicponiem, który zawsze był w
centrum zamieszania. Jeśli coś szło nie tak, wiadome było, że w
dziewięćdziesięciu procent przypadków zamieszani byli w to Raymond i Barnes.
Często także ta chłopczyca z najlepszą procą w okolicy – Gretchen Zeller. O
matko, oni byli tacy okropni!
Potem
zaczęli dorastać, wiele rzeczy się zmieniło, a oni starali się wyjść na ludzi,
jednocześnie nie kończąc przy tym jak niemal obcy dla siebie ludzie. Przez
długi czas im to wychodziło, ale później… Później wszystko zaczęło się coraz
bardziej komplikować. I za każdym razem przyczyną tych komplikacji był nie kto
inny, jak Bucky Barnes.
Toro
nie ukrywał, że często nie miał zielonego pojęcia, co powinien robić, jak się
zachowywać, jakie decyzje podejmować, żeby nie zaszkodzić przyjacielowi. I do
niedawna wiedział jeszcze, czego kategorycznie nie powinien robić, na co nie
powinien mu pozwalać, przed czym go powstrzymywać. Do niedawna. Teraz naprawdę
już tego nie wiedział. To wszystko… to wszystko było zbyt szalone, by był w
stanie to zrozumieć. Może nawet nie chciał tego zrozumieć, wmawiając sobie, że
jeśli będzie traktował to jako dziwactwo, jako nieprawdę, to może właśnie tym
pozostanie. Chciał, by tym pozostało. Egoistycznie pragnął wierzyć w to, że
cały ten bałagan jest tylko urojeniem Bucky’ego, niczym więcej. Że wystarczy
dobrać mu jakąś lepszą terapię i wszystko wróci do normy, a on odzyska
przyjaciela takim, jakim był kiedyś.
Ostatnio
zaczął jednak łapać się na tym, że… że ciężko było mu przypomnieć sobie moment,
w którym Bucky się zmienił.
Pamiętał
ich dzieciństwo, pamiętał wszystkie te spędzone razem lata, pamiętał też
ciężkie chwile i wszystkie jego szaleństwa, ale nie pamiętał momentu, w którym
wszystko się zmieniło. Jakby go nie było, jakby wszystkie te chwile naturalnie
postępowały po sobie, jakby nic się nie stało.
Nie
rozumiał tego, bał się tego. Co jeśli i z nim coś było nie tak? Jeśli w jakiś
chory sposób to, co miał Bucky, było zaraźliwe? Tak, wiedział, że to
niemożliwe, że to nie działa w ten sposób, ale próbował tłumaczyć to sobie na
różnorakie sposoby. Żaden nie pomagał. Ale nie potrafił przestać tego robić.
Starał
się… starał się wymyślić jakiś logiczny argument, znaleźć dowody, udowodnić
Bucky’emu, że nic się nie dzieje, że wszystko jest w porządku, a on musi wziąć
się w garść i zacząć leczyć, bo rani ludzi, którzy go kochają.
Tylko,
że jakoś niczego nie znalazł.
Zdrowy
rozsądek kazał mu myśleć jedno, ale kiedy tylko kolejny raz stanął na klifie,
patrząc w niebo, oczy dostrzegały coś, co całkowicie nie miało sensu. To było
zbyt szalone, by był w stanie to pojąć.
A
im bardziej drążył ten temat, tym bardziej utwierdzał się w nieśmiałych
myślach, że coś naprawdę jest na rzeczy, że coś jest nie tak. Próbował
dowiedzieć się czegoś istotnego na temat odciętej strefy kilka mil od miasta, ale
im bardziej grzebał, tym mniej mu mówiono. Komuś najwyraźniej nie podobało się
to, że zaczyna drążyć temat. A to tylko bardziej go ku temu skłaniało. To miasto
zawsze było popaprane i to jak diabli, ale ostatnio wszystko przybierało na
sile, a w okolicach tajemniczego gwiazdozbioru –jakoś ciężko było mu wierzyć,
że to dziura w niebie… – który zaobserwować można było tylko z jednego miejsca –
jak to możliwe? – zaobserwować można było dziwne… anomalie. Bóg mu świadkiem,
że widział, jak woda unosi się w górę, zamiast spadać na ziemię, choć nikt inny
zdawał się tego nie dostrzegać. Jakby mieli klapki na oczach. A może to on je
miał…?
To
nie było ważne. Ważne było tylko to, że musiał coś zrobić, musiał zadziałać i
zadzwonić do tego kompletnego idioty, największego kretyna pod słońcem, do tego
popapranego palanta, który był jego najlepszym przyjacielem, a który wywinął
największą głupotę pod słońcem, niemal wpędzając swoją matkę do grobu. I jego
przy okazji też. Bo może i ostatnio zachowywał się w stosunku do niego nieco
nie fair, ale wciąż go kochał. To był jego brat. Z gatunku tych młodszych i upierdliwych,
do których niechętnie się przyznaje, ale brat.
Dlatego
denerwował się coraz bardziej, nie mogąc się do niego dodzwonić.
—
Co jest, do diaska, Barnes? — mruknął pod nosem, kiedy kolejny raz odrzuciło
jego połączenie. Co on robił, do diaska? Tak, przypuszczał, że znowu kręci się wokół
tego całego Rogersa. Był nawet pod jego mieszkaniem, ale nikogo zdawało się nie
być w środku. Musiał więc odpuścić, jeśli nie chciał stracić swojej
niekaralności na rzec oskarżenia o włamanie.
Od
początku jednak wiedział, że z tej znajomości nie wyniknie nic dobrego. Tak,
Steve Rogers mógł wydawać się być miły niemal do porzygania, ale Toro mu nie
ufał. Od kiedy pojawił się w życiu Bucky’ego, było tylko gorzej. I wątpił, by
był to przypadek.
—
Hej, Toro?
Podniósł
głowę, odrywając spojrzenie od ekranu telefonu.
—
Wiem, nie powinienem teraz rozmawiać. — Uniósł telefon w geście skruchy, zanim włożył
go do wewnętrznej kieszeni rozpiętej bluzy. — Jestem w pracy.
—
Na szczęście jest przestój. — Jim machnął ręką. — Jakaś kobieta wpadła do biura
szefa, koniecznie chce cię widzieć.
Spojrzał
na Jima z wyraźnym zdziwieniem. Nie spodziewał się żadnej wizyty, a już na
pewno nie wizyty jakiejś nieznajomej kobiety. Wszystkie, które mógłby
podejrzewać o takie wizyty, były znane w jednostce. Więc kogo diabli
przynieśli? Byleby nikogo z kontroli. Jakoś nie widziała mu się dyscyplinarka
za grzebanie tam, gdzie nie powinien.
Dlatego
posłał Jimowi nieco sceptyczne spojrzenie, ale skierował się w stronę biura,
słysząc jeszcze za plecami „gorący, ale lodowaty okaz”, co skwitował obróceniem
się w jego stronę i popukaniem w środek czoła. Co, jak co, ale kiedy Jim
próbował używać młodzieżowych określeń, to wychodziło mu to z marnym efektem. Bardzo
marnym. I dziwacznym.
Dwukrotnie
zastukał w szybę w drzwiach biura, zanim swoim zwyczajem wszedł do środka, nie
czekając na pozwolenie. Kapitan go lubił, więc wiedział, że co najwyżej zgarnie
burę i na tym się skończy. Choć i to nigdy mu się nie zdarzyło. Był zbyt
uroczy, by zgarniać bury. A przynajmniej tak mówił ten popapraniec Barnes.
—
Jim mówił, że… miałem się zgłosić — dodał po krótkiej przerwie, którą poświęcił
na przesunięcie spojrzeniem po twarzy szefa. Wyglądał dziwnie. Zaczerwieniony,
z dziwnym spojrzeniem rozbieganych oczu i z tym nerwowym wygładzaniem krawata. —
Ale chyba nie powinienem przeszkadzać…? — spytał, znacząco zerkając na szefa, a
potem na tył głowy blondwłosej kobiety.
—
Och, absolutnie nie — powiedziała, a jej głos był wyjątkowo przyjemny dla ucha.
Melodyjny, z lekką chrypką, niemal proszący o to, by jej słuchać. — Kapitan
Horton i tak planował nas zostawić, prawda? — spytała, przekręcając lekko głowę
w bok.
Toro
przeskakiwał spojrzeniem od tyłu głowy kobiety, do szefa, który odchrząknął, by
powiedzieć:
—
Tak, oczywiście.
Ze
zdziwieniem obserwował, jak kapitan posłusznie wstaje z krzesła, poprawia
koszulę, a potem wychodzi z biura, wlepiając w kobietę wyraźnie rozkojarzone
spojrzenie. Kim więc musiała być, skoro wywołała w szefie takie reakcje? Chyba
wolał nie wiedzieć. I tak pewniakiem było to, że ma spory problem.
Kobieta
odwróciła się w jego stronę, rozciągając w uśmiechu pomalowane na czerwono pełne
wargi. Lekkim, na wpół zalotnym, na wpół drapieżnym uśmiechu, który w
połączeniu z otoczonymi długimi, gęstymi rzęsami, niebieskimi oczami, tak
bardzo niebieskimi, i twarzą jak u anioła sprawiał, że była to
najpiękniejsza kobieta, jaką miał okazję spotkać.
Ale
nie był głupi ani naiwny. Wiedział, że coś tu nie gra.
—
Musimy porozmawiać, panie Raymond.
—
Musimy? — powtórzył, nadając swojemu głosowi wyraźnie pytający ton. — Ja i pani…?
—
Kate Sorenson — powiedziała, wciąż lekko się uśmiechając. — Niech pan usiądzie,
mam kilka pytań — dodała, przesuwając na moment spojrzenie, którym go mierzyła,
na swoją dłoń. Mimowolnie sam zerknął w tamtym kierunku, na pierścionek, który
poprawiała na palcu.
—
Dziękuję, postoję.
—
Jeśli wolisz. — Zerknęła na niego spod rzęs, przechodząc z nim na „ty”. Jakby
chciała upewnić się, że patrzy tam, gdzie powinien. — To może jednak potrwać dłuższą
chwilę…
—
Może niech więc pani zacznie, by ją skrócić? — Skrzyżował ramiona na piersi,
chcąc pokazać, że nie da się wciągnąć w żadne gierki. — I kim pani w ogóle
jest? Nie jestem fanem spowiadania się nieznajomym.
—
O tak, to zrozumiałe. Należy chronić swoją prywatność, bo nie chcemy przecież,
by ktoś wykorzystał ją później przeciwko nam, prawda? — Zakręciła pierścionkiem
wokół palca, jakby chciała odnaleźć najlepszy kąt, pod którym światło padać
będzie na małe brylanty osadzone w złocie. — Współpracuję z doktorem
Broussardem. Jest mi bliski. Wiem, jak zaniepokojony jest sprawą twojego
przyjaciela, to dla niego coś bardzo osobistego…
—
Yhym — mruknął z wyraźnym powątpieniem.
—
Nie zdaje sobie sprawy z tego, że tutaj jestem, to byłoby naruszenie tajemnicy
lekarskiej. — Uśmiechnęła się raz jeszcze – krótko ze sztuczną skruchą, zanim
kontynuowała: — Jednak nie mogłam siedzieć bezczynnie, kiedy ktoś mi bliski
jest bezsilny i cierpi. Wiem, że ty także nie możesz. Ale nie wiesz, jak
powinieneś postąpić i boisz się zdradzić przyjaciela mówiąc, gdzie jest…
—
Nie wiem, gdzie jest — powiedział i nie było to kłamstwo. Połowicznie.
—
Choć dzięki temu mógłbyś mu pomóc — kontynuowała, niezrażona jego wtrąceniem. —
Jeśli tylko pomożemy mu na czas, będzie ci niesamowicie wdzięczny, kiedy
wyzdrowieje — zapewniła. — Szukamy go, dla dobra jego i jego bliskich. Więc
proszę, skup się i pomyśl,
czy wiesz, gdzie jest James Barnes? — spytała, a jej dźwięczny głos nie
pozwalał mu ignorować jej słów. Chciał jej słuchać, choć jednocześnie wiedział,
że nie powinien tego robić. — Po prostu skup
się, proszę…
Nie
mógł oderwać spojrzenia od pierścionka, który lśnił w świetle jarzeniówki
niemal jak diament skąpany w promieniach słońca i…
Potrząsnął
głową, rozkojarzony przez odgłos wibracji dobiegający z jego kieszeni. Sięgnął
po niego, rzucając może niezbyt grzeczne „przepraszam”, i skupił wzrok na
ekranie telefonu.
Bucky
Przełknął
ślinę, starając nie pokazywać po sobie, że to właśnie on do niego dzwoni.
Musiał być spokojny, nie mógł dać kobiecie żadnego znaku. Bo może i była
piękna, ale on nie był ani na tyle głupi, ani na tyle naiwny, by ufać komuś za
piękną twarz. Świat to nie bajka dla małych dziewczynek, to nie takie proste.
—
Niestety nie wiem, gdzie jest James. — „Ale wiem, gdzie może być” dodał w
myślach, choć tego nie musiał już mówić. — I przepraszam, ale praca wzywa. Muszę
wyczyścić sprzęt, nie można z tym zwlekać — rzucił pierwszą lepszą wymówkę, nie
podnosząc na kobietę wzroku. To nie mogłoby skończyć się dobrze. — Przykro mi,
że nie mogę pomóc — dodał jeszcze, zanim zwyczajnie uciekł, odprowadzony
spojrzeniem jej niebieskich oczu, i zbiegł na dół, wybierając numer Barnesa z
nadzieją, że ten odbierze.
Zabije
go. On go naprawdę kiedyś zabije.
***
—
Zhelaniye… Rzhavy.... Semnadtsat… Rassvet… Pech’… Zhelaniye, rzhavy,
semnadtsat, rassvet, pech’… — powtarzał,
wbijając spojrzenie w pogniecioną kartkę, którą wyciągnął z tylnej kieszeni
spodni. Za każdym razem brzmiał coraz pewniej, coraz lepiej, coraz bardziej…
rosyjsko. Choć nie znał nawet tego języka, nie powinien być w stanie nawet
odczytać tych dziwnych znaczków, które nawet nie wyglądały jak alfabet. Ale
znał cyrylicę i miał akcent niemal jak rodowity Rosjanin. To było chore. Wszystko
było chore. Całe jego życie. — Zhe...
—
Przestań wreszcie — Toro niemal warknął na niego, nie ukrywając zirytowania.
Bucky
mu się nie dziwił. Rozumiał go i na jego miejscu już dawno by siebie udusił
albo zamknął gdzieś, skąd nie wymsknąłby się nawet karaluch. Najlepiej na
stałe. Łącząc obie te opcje.
—
Czy ty w ogóle masz rozum, Barnes? A jeśli tak, to czy używasz go choć czasem
tak, jak powinieneś? Dlaczego nie zadzwoniłeś po pieprzone pogotowie, po
policję, po… po kogokolwiek, kto posprzątałby cały ten syf? — Słychać było, jak
bardzo powstrzymuje się przed tym, by nie krzyknąć, kiedy pokazywał ręką w
stronę wraku na poboczu. A przynajmniej się domyślał, że tak robi, bo nie
patrzył w jego stronę. Przerabiali tę scenę już kilka razy. — Wiesz, jaki kit
musiałem wcisnąć, żeby mnie nie uwalili za opuszczanie zmiany? Oczywiście, że
nie wiesz, bo nie pomyślałeś, dzwoniąc do mnie z…
—
Nie musiałeś przyjeżdżać — wtrącił.
—
Musiałem.
—
Nie kazałem ci tego robić — prychnął i nim zdążył powiedzieć jeszcze choć cokolwiek,
tym razem to Toro wszedł mu w słowo. Tak gwałtownie i głośno, że aż zacisnął
powieki z wrażenia.
—
Musiałem! Wiesz, dlaczego?! — spytał, a potem kontynuował, nie czekając na
odpowiedź: — Bo cię kocham jak rodzinę, a rodzina robi dla siebie takie rzeczy…
Jeśli jeszcze nie zapomniałeś — dodał jeszcze i to było jak policzek.
—
Ja… Przepraszam. — Tyle i aż tyle był w stanie powiedzieć. — Chciałem…
dzwoniłem do ciebie, ale ty nie odbierałeś i myślałem, że… — Spojrzał na niego
i ściągnął brwi, dostrzegając jego zdziwienie. Przecież dzwonił do niego.
Prawda…? — Przepraszam, wiem, że nawaliłem, a to… — Machnął ręką w stronę
samochodu. — Cholera wie, kto zepchnął nas z drogi, jakiś typ mnie prześladuje,
okradłem szpital, a Steve o dziwo jest zupełnie cały, więc… — Wzruszył
ramionami, spoglądając w stronę czerwonego Mustanga.
Steve
siedział przy otwartych drzwiach od strony pasażera, oglądając ranę na swoim
czole. Od czasu do czasu dociskał do niej opatrunek, udając, że zupełnie nie
interesuje go ich rozmowa. A może naprawdę był tak dobrze wychowany, że nie
podsłuchiwał?
— Okej,
dobra, od początku… — Toro pokręcił głową, ściskając czubek nosa. — Jaki
prześladowca i jaka kradzież? — spytał, patrząc na niego niemal błagalnie.
Jakby chciał, żeby ten obwieścił, że to tylko żart. Niedoczekanie.
Zamiast tego
podał mu kilka pomiętych i pogniecionych kartek, do których dodał tę najnowszą,
a kiedy zauważył, że Toro nie bardzo wie, na co patrzy, wytłumaczył mu co i
jak. Choć sam wciąż niewiele wiedział na ten temat, więc jego tłumaczenie nie
było zbyt obszerne i wiele wnoszące.
— Facet,
który zepchnął nas z drogi, podrzucił ostatnią — dodał jeszcze, a potem cierpliwie
na jego reakcję, nie chcąc go drażnić. Nie o to teraz chodziło. Nawet nie
chciał tego robić. Nie chciał, żeby Toro teraz odszedł.
— Okej, tak,
to… jest dziwne, ale proszę cię, Buck, nie dajmy się zwariować. — Posłał mu
kolejne błagalne spojrzenie. — Może to wszystko da się jakoś racjonalnie
wytłumaczyć i…
Bucky
przerwał mu, unosząc w górę jeden palec, kiedy wyciągnął z kieszeni bluzy małe
pudełeczko po lekach. Pokazał mu je, chcąc, żeby dokładnie zobaczył co to, a
potem odkręcił wieczko i przechylił opakowanie, pozwalając wypaść Bobowi na
ziemię. Ten swoim zwyczajem zaczął powoli pełznąć w stronę Steve’a. Zdrajca.
Toro zrobił
krok w jego stronę, a później cofnął się o dwa, otwierając i zamykając usta na
przemian, patrząc na niego z wyraźnym szokiem, który na dłuższą chwilę odebrał
mu mowę. Co Bucky wykorzystał, by
powiedzieć:
—
Teraz to już mi wierzysz? — spytał, zgarniając Boba z powrotem do pudełka. Musi
załatwić mu jakieś większe. — I przy tym to chyba moja mała kradzież akt nie
jest taka zła, co?
—
Czyje one w ogóle były? — spytał Steve, odzywając się po raz pierwszy od
dłuższej chwili.
Bucky
spojrzał na niego, przez chwilę wodząc spojrzeniem po jego obitej twarzy, jakby
chciał upewnić się, że wszystko w porządku, zanim podejmie temat. Jednak zanim
to zrobił, spojrzał także na Toro, który wyraźnie pobladł.
—
Nie jestem pewien — przyznał szczerze. — Ale skądś kojarzę to nazwisko, a skoro
przypomniało mi się po tym, jak zacząłem czytać te chore fiszki. — Wskazał
ruchem głowy na papiery trzymane przez Toro. — To może cos jest na rzeczy. Ale teczka
utknęła pod siedzeniem, ciężko było mi ją wyciągnąć jedną ręką.
Toro
westchnął i zanim Steve zdążył choć drgnąć, by po nią pójść, rzucił, że sam to
zrobi i ruszył w tamtą stronę, przeklinając pod nosem. Bucky mu się nie dziwił.
Sam miał na to ochotę.
—
Jakie to jest nazwisko? — spytał Steve, wstając z siedzenia i podchodząc
bliżej, by stanąć po jego prawej.
Bucky
podążył za jego spojrzeniem, domyślając się, że Steve myśli pewnie o tym, że
jego przyjaciel zabije go za skasowanie auta. Choć nie, to on by tak myślał.
Steve jest inny.
Przeniósł
więc spojrzenie z powrotem na niego, by zatrzymać je na jego twarzy, kiedy
powiedział:
—
Maximoff.
***
Komentarze
Prześlij komentarz