Farba

N: Tekst nie jest kanoniczny. Jest częścią tego samego uniwersum, co „Dom” oraz wszystkie teksty 18+. Taka łatka.
***
Odnalezienie się w nowym świecie nie było tak trudne, jak mogło się wydawać. Miał Steve’a u boku, a Steve o niego dbał, Steve mu pomagał i był taką pomocą, jakiej sam potrzebował te lata temu, a której nie otrzymał. Tak, to nie było takie trudne. Za to powrót do tego świata… Cóż, to już inna para butów. Taka wyłożona kolcami. Od środka.

Bucky od początku wiedział, że czeka go proces. To było coś nieuniknionego i tak oczywistego, jak coś tylko mogło być. Przynajmniej dla niego. Ale ta oczywistość nie pomogła mu oswoić się z myślą, że jego największe brudy będą prane na oczach całego świata. Świata, który go nienawidził. Wiedział to, choć Steve próbował chronić go przed całą tą nienawiścią tak, jak tylko był w stanie. I to… Bucky był mu za to naprawdę wdzięczny, ale… to było zbyt mało. Nie mógł zamknąć w szklanej klatce, do której nie będzie docierało nic poza starannie wyselekcjonowanymi informacjami. Na samym początku tak właśnie było. I był za to Steve’owi wdzięczny.
Ale teraz… Teraz to było coś innego. To wszystko dotyczyło jego i Steve nie miał prawa odbierać mu możliwości bycia z tym wszystkim na bieżąco. Choć wiedział, że Steve zrobiłby to wszystko tylko po to, żeby go chronić. Steve lubił o niego dbać. A Bucky wiedział, że zdecydowanie mu tego nie ułatwiał. Wręcz przeciwnie. Wiedział, że ostatnie lata naprawdę dały Steve’owi w kość, ale… Steve i tak nie odpuszczał. Cały czas niestrudzenie był obok, będąc podparciem nawet wtedy, kiedy sam ledwie dawał radę ustać na nogach, przygnieciony przez wszystkie problemy, jakie wziął na swoje barki. Wiedział, że Steve chce być jak filar, ale mówił mu wtedy, że czasem nawet filar może potrzebować dodatkowego podparcia. Ale Steve uśmiechał się w ten swój uroczy, ale butny i tak głupkowaty sposób, i mówił, że da radę. Ależ oczywiście, że da.
I choć proces wreszcie się zakończył, choć został uniewinniony, to… to nie sprawiło, że nastawienie społeczeństwa cudownie się zmieniło. Wszyscy mówili mu, że to kwestia czasu, że wreszcie znajdą inny temat, inną czarownicę do spalenia na stosie, jak mówiła Natasha, że z czasem dostrzegą, jaki naprawdę jest. Tylko… to nie miało dla niego teraz wielkiego znaczenia. Bo teraz ludzie go nienawidzili. Nie wszyscy, oczywiście, a przynajmniej łudził się, że nie wszyscy, a to było… niezbyt pokrzepiające.

I nawet jeśli jego temat powoli niknął w mediach, to Internet wciąż był bezlitosny. Steve prosił go o to, żeby tego nie czytał, Clint go ostrzegał, a Tony… Cóż, Bucky nie wiedział, co takiego pojawiło się w Internecie, ale Stark skwitował to określeniem "gównoburza" i na pewien czas założył mu jakąś pochrzanioną wersję blokady rodzicielskiej. Pewnie przez Steve’a. Pewnie na pewno.
Ale to nie pomogło. Jedynie pogorszyło jego nastrój, bo skoro tak usilnie to przed nim chowali i nie pozwalali nawet na to zerknąć, to… jak źle musiało być? Cóż, najwidoczniej bardzo. I to zdecydowanie nie pomagało.
Tym bardziej, że ktoś naprawdę próbował uprzykrzyć mu życie, i regularnie podrzucał do medialnego pieca, nie pozwalając mu zagasnąć. I Bucky tego nienawidził. Nienawidził tego, że nie mógł mieć świętego spokoju, że ludzie nie mogli tak po prostu o nim zapomnieć i pozwolić mu normalnie żyć. Czy on naprawdę pragnął aż tak wiele? Nie mógł nawet spokojnie wyjść z tej przeklętej Wieży głównym wyjściem jak normalny człowiek, żeby nie natknąć się na grupę oszołomów. Ci, z tego, co mówił Steve, od samego początku kręcili pod Wieżą, licząc na spotkanie któregoś z Avengerów albo na pstryknięcie jakiś gorących fotek dokumentujących wpadkę jednego z nich. Choć głównie to Starka, bo on zaliczał ich zdecydowanie najwięcej. Jak wlecenie po pijaku w statuę wolności, na przykład. A teraz dostali nową pożywkę. Jego. I nienawidził tego całym sobą. I nie zamierzał In niczego ułatwiać.

Dlatego kiedy Steve przyszedł po niego po raz kolejny, bo Steve nigdy nie odpuszczał, powiedział mu tylko:

― Nigdzie nie idę.

I bardziej zakopał się w swój koc, udając, że go tutaj wcale nie ma. On nie widzi Steve’a, więc niech Steve udaje, że nie widzi jego. I wszyscy zadowoleni. A przynajmniej on.

Steve wzdycha.

― Bucky, proszę cię. ― Podchodzi bliżej, a w końcu siada na kanapę, odsuwając jego nogi. ― Nie możesz się tutaj wiecznie…

― Mogę ― przerwa mu spod swojego koca.

Bucky, proszę cię. ― Steve wzdycha kolejny raz, ale nie ściąga z niego koca. Bucky to docenia, naprawdę. ― Świeże powietrze dobrze ci zrobi.

Prycha spod swojego koca i mówi:

― Świeże powietrze w Nowym Jorku, dobre sobie.

― Dobrze ― Steve zgodził się z nim. ― Powietrze dobrze ci zrobi, lepiej?

― Mogę wyjść na taras. Tam też jest powietrze ― mruknął. Chciał już zignorować Steve’a, znów udawać, że go tu nie ma, ale tym razem bardziej niż teraz, ale… Zamiast tego uchylił jednak koc i zerknął na niego. ― Naprawdę ci zależy? ― spytał, nie zmieniając swojego mrukliwego tonu, a potem usiał, owijając się kocem tak, że miał odsłoniętą jedynie twarz.

Steve spojrzał na niego z lekkim uśmiechem i wyciągnął rękę w jego stronę, żeby poprawić zagięcia na kocu na jego głowie. Bucky uniósł lekko kącik ust, pokazując mu, że lubi, jak Steve dba nawet o takie drobnostki.

― Chciałem po prostu… Myślałem, że mały spacer dobrze ci zrobi? ― Steve uśmiechnął się nieśmiało, bo Steve ciągle nie nauczył się, że nie musi obchodzić się z nim jak z jajkiem.

― Mnie czy nam? ― mruknął, zerkając na niego w ten swój sceptyczny sposób.

A Steve uśmiechnął się tak, że wiedział już, że ma rację.

I gdyby chodziło tylko o jego, odpuściłby, bo nie chciał wychodzić spod swojego koca, pod którym mógł udawać, że go nie ma, ale jeśli chodziło też o Steve’a, to sprawa zaczynała wyglądać już nieco inaczej. I Bucky wiedział, że choć to działa, to Steve nigdy nie wykorzystałby tego przeciw niemu. Steve niczego nie zrobiłby przeciw niemu.
Dlatego zsunął koc z głowy i westchnął, cierpiętniczo niemal, i powiedział:

― Dobrze, możemy iść. Ale tylko na chwilę.

To i tak było zbyt wiele, ale Steve uśmiechnął się tak promiennie, jakby ściągnął mu właśnie gwiazdkę z nieba, więc on też sam się uśmiechnął, choć o wiele bardziej niemrawo i nie tak mile dla oka, bo nikt nie był tak miły dla oczu jak Steve. A na pewno nie on.
Dlatego nawet nie przejmował się tym, co na siebie zakłada i jak to do siebie pasuje – ale na szczęście Steve nie pozwalał mu wyglądać jak klaun – bo i po co? Nie obchodziło go to za bardzo, bo ludzie i tak mówili o nim źle, a bluza niepasująca do spodni niczego nie pogorszy. Ani tym bardziej nie naprawi, jeżeli jednak będzie pasować.

Trzymał się pleców Steve’a, bo Steve był nie tylko zbudowany jak prawdziwy ochroniarz – ale czy on także nie był? – ale też wzbudzał szacunek. Ludzie schodzili mu z drogi nie ze względu na jego szerokie barki, ale ze względu na to, że oto legenda wchodzi w tłum zwykłych śmiertelników, który rozstępuje się przed nią z lękiem i ufnością, miłością i niechęcią zarazem. Bucky nie ukrywał nawet, że było coś fascynującego w tym morzu opinii i nastawień. W tym, jak wiele różnych i skrajnych odczuć może wzbudzać jedna, tak obca dla nich osoba.
Fascynowało go to, bo on znał Steve’a wystarczająco dobrze – i pamiętał już wystarczająco wiele – żeby dostrzegać tylko pozytywy. Steve był jednym wielkim pozytywem w jego życiu, więc ufał mu i wierzył, że to naprawdę będzie tylko krótki spacer i wszystko pójdzie dobrze.

W końcu Steve nie mógł go okłamać, bo nie potrafił.

Tylko cóż… Nie poszło dobrze.

Wszystko trwało tylko krótką chwilę.

Bucky – przytłoczony tym wszystkim, tym hałasem, błyskiem, masą ludzi, skupiony na głosie Steve’a – poczuł, jak coś śliskiego, gumowego zderza się z jego skronią i pęka, zalewając jego twarz i ramię mokrą, klejącą mazią, która spływała po jego ciele, kapała na chodnik, barwiąc go na czerwono.

Okrzyk dobiegający z tłumu wbił się w jego mózg jak szpila.

Morderca!

Wiedział, że niektóry odsunęli się, niemal wstrzymali dech, bo oto ktoś spróbował rozwścieczyć największego mordercę stulecia, sprowokować go i zdobyć dowody, że nie nadaje się do życia wśród ludzi, ale on… Nie był nawet w stanie unieść głowy, spojrzeć na tych ludzi. A kiedy dotykał swojej skroni, kiedy dostrzegł czerwień na swojej dłoni, z trudem udawało mu wsłuchać we własne myśli, które jak mantra powtarzały mu, że to tylko farba, to tylko farba, nic więcej.

Dopiero po chwili zorientował się, że to nie jego myśli, a głos Steve’a, który próbował go uspokoić, zanim w ogóle jego oczach zaczęła pojawiać się panika. Choć Bucky nie był w stanie powiedzieć, czy w ogóle odczuwał jakąkolwiek panikę, czy całe to… nerwowe pobudzenie, które czuł, wynikało z reakcji ludzi wokół niego, z tego, jak wściekły był Steve, a on…

On zdołał jedynie odwrócić się i odejść powrotem do Wieży, do bezpiecznych czterech ścian, do tej złotej klatki, w której sam się zamknął. Ale tak było lepiej. Bezpieczniej. I Steve nie był wściekły, a szczęśliwy, mogąc oglądać go siedzącego w swojej małej kryjówce na jego kanapie, kręcącego się w kuchni, leżącego w jego – w ich łóżku, jak zawsze poprawiał go Steve – łóżku. Bezpiecznego. Steve zawsze był szczęśliwy, kiedy on był bezpieczny.

Steve złapał go jednak w holu, zanim zdążył ukryć się w windzie.

― Bucky, ja przepraszam… ― Złapał jego twarz w swoje dłonie, zmazując farbę z jego brwi.

Steve mówił dalej, otwierał usta, ale docierały do niego ledwie co drugie słowa. Jego umysł nie potrafił się skupić, odsunąć od siebie myśli, że ludzie go nienawidzą, że mają rację, że jest mordercą, że… Docierały do niego strzępki tego, co mówił Steve. Jak nie twoja wina czy zapłaci za to. Nie obchodziło go to. Nie obwiniał tego człowieka.

Nie obwiniał też Steve’a za to, że pocałował jego lewą skroń, ledwie zabrudzoną kilkoma kroplami farby, kącik jego ust.

Nie obwiniał go dlatego, że to już wystarczyło, żeby następnego dnia stać się najgorętszym materiałem internetowych szmatławców, a z czasem przenieść się z serwisów plotkarskich do ogólnokrajowych programów informacyjnych, wywołując dokładnie to, co Stark nazywał "gównoburzą".

I choć Bucky jeszcze kilka dni temu był przekonany, że ludzie nie mogą nienawidzić go bardziej, to życie znów sobie z niego zakpiło, pokazało środkowy palec i podjęło to wyzwanie.

Bucky wiedział, że świat wciąż kocha Kapitana Amerykę, a raczej cały ten symbol, w jaki przerodził się przez ostatnie dekady. Steve nie pasował do tej roli, jaką napisano pod jego nieobecność, nie chciał wrócić do roli tresowanej cyrkowej małpy na armijnej smyczy, nie chciał się dostosować. I już to nie podobało się wielu środowiskom, które powoływały się na nieistniejące fakty i osiągnięcia Kapitana, szukając symbolu, argumentu dla swoich działań. Steve nie pasował to formy. Ale Steve miał to gdzieś i dalej robił swoje, nie oglądając się na życzenia i oczekiwania innych. Gdyby robił, jego nie byłoby teraz tutaj i nie byłby tym, kim jest.

Zawdzięczał Steve’owi wiele, kochał Steve’a i powoli chciał już wracać do dbania o niego, i zwyczajnie nie był przygotowany na tę porcję jadu, jaka się na nich, na Steve’a wylała. Steve na to nie zasługiwał. Steve zasługiwał na wszystko, co najlepsze.
Na pewno nie na cały ten hejt, na obraźliwe komentarze anonimowych obrońców moralności, na podpartą tysiącami podpisów petycję, w której żądano odebrania Steve’owi tytułu, stopnia i odznaczenia, bo przecież jakiś chory pedał nie może być Kapitanem Ameryką, a jakiego przynależność do armii amerykańskiej była bezprawna. Przecież wtedy eliminowano seksualnych dewiantów, zakazywano służby, robiono cholerne testy szpatułki. Ktoś taki przecież nie ma prawda być bohaterem narodowym.
I Bucky śmiałby się z tej całej chorej, absurdalnej sytuacji, gdyby nie to, że to była jego wina. To przez niego wieszano na Stevie psy, to przez niego go obrażano. Sytuacja była chora, była absurdalna, ale kompletnie nie było mu do śmiechu. Zwłaszcza, że choć telewizja i prasa wreszcie zaczynała się nudzić tematem, bo ile można spekulować na podstawie kilku dwuznacznych zdjęć, o tyle ten nie umierał w sieci. A fakt, że Steve milczał, tylko niektórych nakręcał.

A on nie potrafił nie obwiniać się za to wszystko, choć Steve prosił, tłumaczył, błagał, żeby się o nic nie oskarża, bo to nie jego wina, a ich. To nie on był problemem, a oni go widzieli tam, gdzie nie powinni. I chciał mu wierzyć, bo wiedział, że Steve’owi może ufać jak nikomu innemu, ale… Nie potrafił się nie oskarżać.

Choć Steve nie był jednym, który próbował przemówić mu do rozsądku.

― Nie możesz przez całe życie przejmować się tym, co o tobie mówią, Jay-Jay ― mówiła mu Natasha, kiedy pozwolił jej usiąść obok siebie i nawet odsłonił twarz spod swojego koca. Lubił ten koc. Pierwszą rzecz, którą kupił mu Steve. ― Oni zawsze będą mówić źle.

― Dzięki ― mruknął do niej. ― Ale nie pomagasz.

― Pomagam. Po prostu ty mi przerywasz. ― Pacnęła jego dłoń, kiedy sięgnął do koca, chcąc nasunąć go na twarz. Spojrzał na nią bykiem, ale odpuścił. Na chwilę. ― Zawsze będą mówić źle. To się sprzedaje. Pamiętasz, jak długo żerowali na tym, że Tony…

― Wleciał po pijaku w pochodnię Statuy Wolności? ― Pozwolił sobie uśmiechnąć się półgębkiem, bo to naprawdę było dobre.

― Tak, właśnie. Sam mu wypominasz jego błąd ― wypomniała mu, ale nie brzmiała przy tym oskarżycielsko. Tasha nigdy go nie oskarżała. ― Ale żadne media nie podchwyciły tematu i nie wspomniały o tym, jak wiele powołana przez niego fundacja zrobiła po ostatnim huraganie. Bo dobro nie jest medialne. ― Zsunęła koc z jego głowy, choć wiedziała, że on i tak za chwilę nasunie go na miejsce.

Nie tylko Steve, nie tylko Natasha próbowali wyrwać go z jego pełnego pretensji do samego siebie kokonu. Później przyszedł też Sam, który zwyczajnie usiadł na jego wyciągniętych nogach, kiedy na jego prośbę o przesunięcie się, spod koca usłyszał tylko Nie.
Sam pokazał mu listy, e-maile, tweety i posty, które wyrażały nieco… inne nastawienie do tej sytuacji. I to było… bardzo inne. Ludzie dziękowali, pisali o tym, że to właśnie takiego Kapitana Ameryki potrzebują, pisali do niego, podziwiając to, jak odważny jest, a droga, jaką pokonał, jaką pokonali, daje im siłę. Bo skoro oni dotarli aż tutaj, żeby być szczęśliwymi razem, to i oni nie mogą poddawać się w dążeniu do własnego szczęścia. Jak powiedział mu Sam, mieli nawet swoich „shipperów”, cokolwiek to miało znaczyć, i to jeszcze na długo przed wyciekiem zdjęć, może nawet przed tym, jak Steve walczył o niego w procesie, jak o nim mówił. Co było już dla niego nieco dziwne. Byli w końcu żywymi ludźmi, na Boga, nie lalkami, które można było parować, jak się chce. Ale… Cóż, trafili.

Jeśli to prawda, pisała do nich dziewczyna imieniem Judith, to nie poddawajcie się i walczcie dalej. Jesteście bohaterami, jakich potrzebują dzieciaki, jak my.  

Pokazał później Steve’owi te wiadomości, każdą z nich, pozwalając mu wślizgnąć się pod swój koc. Podobało mu się to, jak Steve opiera brodę o jego ramię, uważnie czytając treść wszystkiego, co pokazywał mu na swoim Starkpadzie, nawet jeśli już ją znał.

― Mówiłem ci, że nie jest tak źle ― powiedział mu Steve i niech mu już będzie, że ma rację, bo faktycznie coś takiego wspominał. ― Po prostu… Po prostu ludzie zaczęli już się nudzić. Nawet petycja umarła. ― Steve uśmiechnął się i mimo usilnych starań, było w tym coś gorzkiego. ― Niedługo zapomną.

― Może ― zgodził się z nim, obracając Starkpada w rękach, jakby nie wiedział, co z nim zrobić. ― A ty… Nie wyjaśniłeś im tego?

― To nie dotyczy tylko mnie, nie będę wypowiadać się za nas obu. A ty nie chciałeś o tym mówić.

― Nie chciałem. ― Skinął głową, bo tak, Steve znowu miał rację. ― Ale… Chciałbyś, żeby wiedzieli-wiedzieli? ― spytał, mając nadzieję, że Steve zrozumie.

Zrozumiał. Steve zawsze potrafił go zrozumieć, nieważne, jak bredził.

― To… Cóż, byłoby ułatwieniem? ― spytał ostrożnie, jakby badał jego nastawienie do tej sprawy, żeby odpowiednio się do niego ustosunkować. A że Bucky potrafił zmienić swoje nastawienie wyjątkowo gwałtownie, to było to zrozumiałe. ― Nie chodzi mi o to, że jest źle. Między nami. ― Wskazał dłonią na niego, potem na siebie. ― Jest dobrze, jestem szczęśliwy. Mam na myśli to, że nie musielibyśmy się tak krygować? Jeśli już uznasz, że będziesz gotowy wychodzić na zewnątrz. Nie jesteśmy gwiazdami wielkiego ekranu, ale… Wielkie murale i zdjęcia w muzeum nieco utrudniają anonimowość ― spróbował zażartować. ― Ale jest mi dobrze tak, jak jest ― zaznaczył, muskając ustami jego skroń. Steve lubił całować go w ten sposób. A on nie miał nic przeciwko.

― Chciałbym z tobą wyjść ― powiedział, przekręcając głowę tak, by móc patrzeć mu w twarz. ― Spacer dobrze mi zrobi ― dodał, widząc to, jak podejrzliwie przygląda mu się Steve, jakby chciał spytać, czy na pewno, czy jest tego pewien, ale po chwili, po upewnieniu się, że tak, że chce iść, jedynie skinął głową.

― Dobrze, możemy na moment wyjść.

― Ale… ― zaczął, zanim Steve zdążył choć spróbować wstać. ― Kiedy wrócimy, chciałbym, żebyś zrobił coś dla mnie.

Steve spojrzał na niego w taki sposób, jakby był wręcz zdziwiony, że Bucky wątpi w to, że zrobi dla niego wszystko.

― Chciałbym, żebyś powiedział im wszystkim, że masz ich gdzieś i mnie kochasz. Nie jesteśmy tchórzami ― powiedział z taką mocą, na jaką było go przy tym stać. I sam był nią zaskoczony.

Steve wciąż przyglądał mu się z wyjątkowym powątpiewaniem, ale widząc całą tę determinację w jego oczach, uśmiechnął się lekko.

― Nie jesteśmy ― zgodził się z nim i skinął głową. ― I mogę coś zrobić? ― spytał, a kiedy Bucky zgodził się skinięciem głowy, Steve sięgnął po jego Starkpada.

Steve zsunął koc z jego włosów, odsunął nieco rozczochraną przez polar grzywkę i pocałował jego skroń dokładnie tak, jak robił to za każdym razem, kiedy chciał go uspokoić, chciał pokazać, jak go kocha, jak mu go brakowało… I zrobił zdjęcie.
I kiedy Steve na nie spojrzał, Bucky szybko podłapał i rozpoznał to spojrzenie, bo Steve patrzył tak za każdym razem, kiedy dostrzegał coś pięknego, coś, co chciał przenieść na płótno i uwiecznić dokładnie tak, jak to widział. A Bucky nie cierpiał, kiedy patrzył tak na niego.
Bucky zerknął mu przez ramię, chcąc zobaczyć to, co tak oczarowało Steve’a. I momentalnie się skrzywił. Bo i na zdjęciu nieco się krzywił, jakby nie podobało mu się to, że Steve go całuje, a rozczochrane, naelektryzowane włosy zdecydowanie w niczym nie pomagały i nie dodawały mu uroku. Ale Steve uważał inaczej.

― Nie jestem uczesany ― mruknął, chcąc jakoś nieśmiało zaprotestować, pokazać Steve’owi, że ma nie patrzyć na niego w taki sposób. Jakby widział coś doskonałego.

Nie musisz się czesać. ― Pokręcił głową, nie przestając się uśmiechać. ― I tak jesteś piękny, tylko spójrz. 

Nie spojrzał.

― Nie jestem ― zaprzeczył.  ― I jestem mężczyzną. Mężczyźni nie są piękni.

Steve uśmiechnął się do niego, bo i tak przecież wiedział lepiej, i zamruczał pod nosem Dla mnie i tak jesteś, zanim oddał mu telefon. Bucky znów zaczął obracać go w dłoniach, wychylając się na tyle, by ledwie dotknąć wargami warg Steve’a.

― Chcę, żebyś zabrał mnie na spacer ― powtórzył.

Naprawdę tego chciał. Wiedział… Wiedział, że ludzie wciąż będą się gapić, będą czekać na to, aż popełni jakiś błąd, że nie będzie tam tak bezpiecznie, jak chciałby, żeby było, ale… Nie był tchórzem. Musiał być przecież odważny i przeć dalej na przed siebie, bo z jakiś dziwnych powodów istnieli ludzie, dla których było to ważne. Prócz Steve’a, oczywiście. Dla niego każdy z jego małych kroczków był jak milowy krok, choćby poprzedzał dwa kroki w tył. Bo to był Steve. Jego Steve. Który patrzył na niego i nie widział kogoś, kto próbował go zabić, kto ma na rękach krew, której nigdy nie uda mu się zmyć, a… Patrzył na niego, jakby nic się nie zmieniło, jakby wciąż byli w ich małym mieszkaniu na Brooklynie. Jakby…

Nie, nie mógł powiedzieć jakby byli w domu.

Bo oni byli w domu, gdziekolwiek pójdą. Po tych wszystkich latach, Bucky nie był bardziej pewien niczego prócz to, że to Steve jest jak dom.
***

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (10/?)

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (9/?)