Farba
N:
Tekst nie jest kanoniczny. Jest częścią tego samego uniwersum, co „Dom” oraz
wszystkie teksty 18+. Taka łatka.
***
Odnalezienie się
w nowym świecie nie było tak trudne, jak mogło się wydawać. Miał Steve’a u
boku, a Steve o niego dbał, Steve mu pomagał i był taką pomocą, jakiej sam
potrzebował te lata temu, a której nie otrzymał. Tak, to nie było takie trudne.
Za to powrót do tego świata… Cóż, to już inna para butów. Taka wyłożona
kolcami. Od środka.
Bucky od początku
wiedział, że czeka go proces. To było coś nieuniknionego i tak oczywistego, jak
coś tylko mogło być. Przynajmniej dla niego. Ale ta oczywistość nie pomogła mu
oswoić się z myślą, że jego największe brudy będą prane na oczach całego
świata. Świata, który go nienawidził. Wiedział to, choć Steve próbował chronić
go przed całą tą nienawiścią tak, jak tylko był w stanie. I to… Bucky był mu za
to naprawdę wdzięczny, ale… to było zbyt mało. Nie mógł zamknąć w szklanej
klatce, do której nie będzie docierało nic poza starannie wyselekcjonowanymi informacjami. Na samym
początku tak właśnie było. I był za to Steve’owi wdzięczny.
Ale teraz… Teraz
to było coś innego. To wszystko dotyczyło jego
i Steve nie miał prawa odbierać mu możliwości bycia z tym wszystkim na bieżąco.
Choć wiedział, że Steve zrobiłby to wszystko tylko po to, żeby go chronić.
Steve lubił o niego dbać. A Bucky wiedział, że zdecydowanie mu tego nie
ułatwiał. Wręcz przeciwnie. Wiedział, że ostatnie lata naprawdę dały Steve’owi
w kość, ale… Steve i tak nie odpuszczał. Cały czas niestrudzenie był obok,
będąc podparciem nawet wtedy, kiedy sam ledwie dawał radę ustać na nogach,
przygnieciony przez wszystkie problemy, jakie wziął na swoje barki. Wiedział,
że Steve chce być jak filar, ale mówił mu wtedy, że czasem nawet filar może
potrzebować dodatkowego podparcia. Ale Steve uśmiechał się w ten swój uroczy,
ale butny i tak głupkowaty sposób, i
mówił, że da radę. Ależ oczywiście, że da.
I choć proces
wreszcie się zakończył, choć został uniewinniony, to… to nie sprawiło, że
nastawienie społeczeństwa cudownie się zmieniło. Wszyscy mówili mu, że to
kwestia czasu, że wreszcie znajdą inny temat, inną czarownicę do spalenia na stosie, jak mówiła Natasha, że z czasem
dostrzegą, jaki naprawdę jest. Tylko… to nie miało dla niego teraz wielkiego
znaczenia. Bo teraz ludzie go
nienawidzili. Nie wszyscy, oczywiście, a przynajmniej łudził się, że nie
wszyscy, a to było… niezbyt pokrzepiające.
I nawet jeśli
jego temat powoli niknął w mediach, to Internet wciąż był bezlitosny. Steve
prosił go o to, żeby tego nie czytał, Clint go ostrzegał, a Tony… Cóż, Bucky
nie wiedział, co takiego pojawiło się w Internecie, ale Stark skwitował to
określeniem "gównoburza" i na pewien czas założył mu jakąś
pochrzanioną wersję blokady
rodzicielskiej. Pewnie przez Steve’a. Pewnie na pewno.
Ale to nie
pomogło. Jedynie pogorszyło jego nastrój, bo skoro tak usilnie to przed nim
chowali i nie pozwalali nawet na to zerknąć, to… jak źle musiało być? Cóż,
najwidoczniej bardzo. I to zdecydowanie
nie pomagało.
Tym bardziej, że
ktoś naprawdę próbował uprzykrzyć mu życie, i regularnie podrzucał do
medialnego pieca, nie pozwalając mu zagasnąć. I Bucky tego nienawidził.
Nienawidził tego, że nie mógł mieć świętego spokoju, że ludzie nie mogli tak po
prostu o nim zapomnieć i pozwolić mu normalnie
żyć. Czy on naprawdę pragnął aż tak
wiele? Nie mógł nawet spokojnie wyjść z tej przeklętej Wieży głównym
wyjściem jak normalny człowiek, żeby nie natknąć się na grupę oszołomów. Ci, z
tego, co mówił Steve, od samego początku kręcili pod Wieżą, licząc na spotkanie
któregoś z Avengerów albo na pstryknięcie jakiś gorących fotek dokumentujących
wpadkę jednego z nich. Choć głównie to Starka, bo on zaliczał ich zdecydowanie
najwięcej. Jak wlecenie po pijaku w statuę wolności, na przykład. A teraz
dostali nową pożywkę. Jego. I nienawidził tego całym sobą. I nie zamierzał In
niczego ułatwiać.
Dlatego kiedy
Steve przyszedł po niego po raz kolejny, bo Steve nigdy nie odpuszczał,
powiedział mu tylko:
― Nigdzie nie
idę.
I bardziej
zakopał się w swój koc, udając, że go tutaj wcale nie ma. On nie widzi Steve’a,
więc niech Steve udaje, że nie widzi jego. I wszyscy zadowoleni. A przynajmniej
on.
Steve wzdycha.
― Bucky, proszę
cię. ― Podchodzi bliżej, a w końcu siada na kanapę, odsuwając jego nogi. ― Nie
możesz się tutaj wiecznie…
― Mogę ― przerwa
mu spod swojego koca.
― Bucky, proszę cię. ― Steve wzdycha
kolejny raz, ale nie ściąga z niego koca. Bucky to docenia, naprawdę. ― Świeże
powietrze dobrze ci zrobi.
Prycha spod
swojego koca i mówi:
― Świeże
powietrze w Nowym Jorku, dobre sobie.
― Dobrze ― Steve
zgodził się z nim. ― Powietrze dobrze ci zrobi, lepiej?
― Mogę wyjść na
taras. Tam też jest powietrze ― mruknął. Chciał już zignorować Steve’a, znów
udawać, że go tu nie ma, ale tym razem bardziej niż teraz, ale… Zamiast tego uchylił
jednak koc i zerknął na niego. ― Naprawdę ci zależy? ― spytał, nie zmieniając
swojego mrukliwego tonu, a potem usiał, owijając się kocem tak, że miał
odsłoniętą jedynie twarz.
Steve spojrzał na
niego z lekkim uśmiechem i wyciągnął rękę w jego stronę, żeby poprawić zagięcia
na kocu na jego głowie. Bucky uniósł lekko kącik ust, pokazując mu, że lubi,
jak Steve dba nawet o takie drobnostki.
― Chciałem po
prostu… Myślałem, że mały spacer dobrze ci zrobi? ― Steve uśmiechnął się
nieśmiało, bo Steve ciągle nie nauczył się, że nie musi obchodzić się z nim jak
z jajkiem.
― Mnie czy nam? ―
mruknął, zerkając na niego w ten swój sceptyczny sposób.
A Steve
uśmiechnął się tak, że wiedział już, że ma rację.
I gdyby chodziło
tylko o jego, odpuściłby, bo nie chciał wychodzić spod swojego koca, pod którym
mógł udawać, że go nie ma, ale jeśli chodziło też o Steve’a, to sprawa
zaczynała wyglądać już nieco inaczej. I Bucky wiedział, że choć to działa, to
Steve nigdy nie wykorzystałby tego przeciw niemu. Steve niczego nie zrobiłby
przeciw niemu.
Dlatego zsunął
koc z głowy i westchnął, cierpiętniczo niemal, i powiedział:
― Dobrze, możemy
iść. Ale tylko na chwilę.
To i tak było
zbyt wiele, ale Steve uśmiechnął się tak promiennie, jakby ściągnął mu właśnie
gwiazdkę z nieba, więc on też sam się uśmiechnął, choć o wiele bardziej
niemrawo i nie tak mile dla oka, bo nikt nie był tak miły dla oczu jak Steve. A
na pewno nie on.
Dlatego nawet nie
przejmował się tym, co na siebie zakłada i jak to do siebie pasuje – ale na
szczęście Steve nie pozwalał mu wyglądać jak klaun – bo i po co? Nie obchodziło
go to za bardzo, bo ludzie i tak mówili o nim źle, a bluza niepasująca do
spodni niczego nie pogorszy. Ani tym bardziej nie naprawi, jeżeli jednak będzie
pasować.
Trzymał się
pleców Steve’a, bo Steve był nie tylko zbudowany jak prawdziwy ochroniarz – ale
czy on także nie był? – ale też wzbudzał szacunek. Ludzie schodzili mu z drogi
nie ze względu na jego szerokie barki, ale ze względu na to, że oto legenda
wchodzi w tłum zwykłych śmiertelników, który rozstępuje się przed nią z lękiem
i ufnością, miłością i niechęcią zarazem. Bucky nie ukrywał nawet, że było coś
fascynującego w tym morzu opinii i nastawień. W tym, jak wiele różnych i
skrajnych odczuć może wzbudzać jedna, tak obca dla nich osoba.
Fascynowało go
to, bo on znał Steve’a wystarczająco dobrze – i pamiętał już wystarczająco
wiele – żeby dostrzegać tylko pozytywy. Steve był jednym wielkim pozytywem w
jego życiu, więc ufał mu i wierzył, że to naprawdę będzie tylko krótki spacer i
wszystko pójdzie dobrze.
W końcu Steve nie
mógł go okłamać, bo nie potrafił.
Tylko cóż… Nie
poszło dobrze.
Wszystko trwało
tylko krótką chwilę.
Bucky –
przytłoczony tym wszystkim, tym hałasem, błyskiem, masą ludzi, skupiony na głosie
Steve’a – poczuł, jak coś śliskiego, gumowego zderza się z jego skronią i pęka,
zalewając jego twarz i ramię mokrą, klejącą mazią, która spływała po jego
ciele, kapała na chodnik, barwiąc go na czerwono.
Okrzyk
dobiegający z tłumu wbił się w jego mózg jak szpila.
― Morderca!
Wiedział, że
niektóry odsunęli się, niemal wstrzymali dech, bo oto ktoś spróbował
rozwścieczyć największego mordercę
stulecia, sprowokować go i zdobyć dowody, że nie nadaje się do życia wśród
ludzi, ale on… Nie był nawet w stanie unieść głowy, spojrzeć na tych ludzi. A
kiedy dotykał swojej skroni, kiedy dostrzegł czerwień na swojej dłoni, z trudem
udawało mu wsłuchać we własne myśli, które jak mantra powtarzały mu, że to tylko farba, to tylko farba, nic więcej.
Dopiero po chwili
zorientował się, że to nie jego myśli, a głos Steve’a, który próbował go
uspokoić, zanim w ogóle jego oczach zaczęła pojawiać się panika. Choć Bucky nie
był w stanie powiedzieć, czy w ogóle odczuwał jakąkolwiek panikę, czy całe to…
nerwowe pobudzenie, które czuł, wynikało z reakcji ludzi wokół niego, z tego,
jak wściekły był Steve, a on…
On zdołał jedynie
odwrócić się i odejść powrotem do Wieży, do bezpiecznych czterech ścian, do tej
złotej klatki, w której sam się zamknął. Ale tak było lepiej. Bezpieczniej. I
Steve nie był wściekły, a szczęśliwy, mogąc oglądać go siedzącego w swojej
małej kryjówce na jego kanapie, kręcącego się w kuchni, leżącego w jego – w ich łóżku, jak zawsze poprawiał go Steve
– łóżku. Bezpiecznego. Steve zawsze był szczęśliwy, kiedy on był bezpieczny.
Steve złapał go
jednak w holu, zanim zdążył ukryć się w windzie.
― Bucky, ja
przepraszam… ― Złapał jego twarz w swoje dłonie, zmazując farbę z jego brwi.
Steve mówił
dalej, otwierał usta, ale docierały do niego ledwie co drugie słowa. Jego umysł
nie potrafił się skupić, odsunąć od siebie myśli, że ludzie go nienawidzą, że
mają rację, że jest mordercą, że… Docierały do niego strzępki tego, co mówił Steve.
Jak nie twoja wina czy zapłaci za to. Nie obchodziło go to. Nie
obwiniał tego człowieka.
Nie obwiniał też
Steve’a za to, że pocałował jego lewą skroń, ledwie zabrudzoną kilkoma kroplami
farby, kącik jego ust.
Nie obwiniał go dlatego, że to już wystarczyło, żeby
następnego dnia stać się najgorętszym materiałem internetowych szmatławców, a z
czasem przenieść się z serwisów plotkarskich do ogólnokrajowych
programów informacyjnych, wywołując dokładnie to, co Stark nazywał "gównoburzą".
I choć Bucky jeszcze kilka dni temu był
przekonany, że ludzie nie mogą nienawidzić go bardziej, to życie znów sobie z
niego zakpiło, pokazało środkowy palec i podjęło to wyzwanie.
Bucky wiedział, że świat wciąż kocha
Kapitana Amerykę, a raczej cały ten symbol, w jaki przerodził się przez
ostatnie dekady. Steve nie pasował do tej roli, jaką napisano pod jego
nieobecność, nie chciał wrócić do roli tresowanej cyrkowej małpy na armijnej
smyczy, nie chciał się dostosować. I już to nie podobało się wielu środowiskom,
które powoływały się na nieistniejące fakty i osiągnięcia Kapitana, szukając
symbolu, argumentu dla swoich działań. Steve nie pasował to formy. Ale Steve
miał to gdzieś i dalej robił swoje, nie oglądając się na życzenia i oczekiwania
innych. Gdyby robił, jego nie byłoby teraz tutaj i nie byłby tym, kim jest.
Zawdzięczał Steve’owi wiele, kochał
Steve’a i powoli chciał już wracać do dbania o niego, i zwyczajnie nie był przygotowany
na tę porcję jadu, jaka się na nich, na
Steve’a wylała. Steve na to nie zasługiwał. Steve zasługiwał na wszystko,
co najlepsze.
Na pewno nie na cały ten hejt, na
obraźliwe komentarze anonimowych obrońców moralności, na podpartą tysiącami
podpisów petycję, w której żądano odebrania Steve’owi tytułu, stopnia i
odznaczenia, bo przecież jakiś chory pedał nie może być Kapitanem Ameryką, a jakiego przynależność do
armii amerykańskiej była bezprawna. Przecież wtedy eliminowano seksualnych
dewiantów, zakazywano służby, robiono cholerne testy szpatułki. Ktoś taki
przecież nie ma prawda być bohaterem narodowym.
I Bucky śmiałby się z tej całej chorej,
absurdalnej sytuacji, gdyby nie to, że to była jego wina. To przez niego
wieszano na Stevie psy, to przez niego go obrażano. Sytuacja była chora, była
absurdalna, ale kompletnie nie było mu do śmiechu. Zwłaszcza, że choć telewizja
i prasa wreszcie zaczynała się nudzić tematem, bo ile można spekulować na podstawie
kilku dwuznacznych zdjęć, o tyle ten nie umierał w sieci. A fakt, że Steve
milczał, tylko niektórych nakręcał.
A on nie potrafił nie obwiniać się za to
wszystko, choć Steve prosił, tłumaczył, błagał, żeby się o nic nie oskarża, bo
to nie jego wina, a ich. To nie on był problemem, a oni go widzieli tam, gdzie
nie powinni. I chciał mu wierzyć, bo wiedział, że Steve’owi może ufać jak
nikomu innemu, ale… Nie potrafił się nie oskarżać.
Choć Steve nie był jednym, który
próbował przemówić mu do rozsądku.
― Nie możesz
przez całe życie przejmować się tym, co o tobie mówią, Jay-Jay ― mówiła mu
Natasha, kiedy pozwolił jej usiąść obok siebie i nawet odsłonił twarz spod
swojego koca. Lubił ten koc. Pierwszą rzecz, którą kupił mu Steve. ― Oni zawsze
będą mówić źle.
― Dzięki ―
mruknął do niej. ― Ale nie pomagasz.
― Pomagam. Po
prostu ty mi przerywasz. ― Pacnęła jego dłoń, kiedy sięgnął do koca, chcąc nasunąć
go na twarz. Spojrzał na nią bykiem, ale odpuścił. Na chwilę. ― Zawsze będą
mówić źle. To się sprzedaje. Pamiętasz, jak długo żerowali na tym, że Tony…
― Wleciał po
pijaku w pochodnię Statuy Wolności? ― Pozwolił sobie uśmiechnąć się półgębkiem,
bo to naprawdę było dobre.
― Tak, właśnie.
Sam mu wypominasz jego błąd ― wypomniała mu, ale nie brzmiała przy tym
oskarżycielsko. Tasha nigdy go nie oskarżała. ― Ale żadne media nie podchwyciły
tematu i nie wspomniały o tym, jak wiele powołana przez niego fundacja zrobiła
po ostatnim huraganie. Bo dobro nie jest medialne. ― Zsunęła koc z jego głowy,
choć wiedziała, że on i tak za chwilę nasunie go na miejsce.
Nie tylko Steve,
nie tylko Natasha próbowali wyrwać go z jego pełnego pretensji do samego siebie
kokonu. Później przyszedł też Sam, który zwyczajnie usiadł na jego
wyciągniętych nogach, kiedy na jego prośbę o przesunięcie się, spod koca
usłyszał tylko Nie.
Sam pokazał mu
listy, e-maile, tweety i posty, które wyrażały nieco… inne nastawienie do
tej sytuacji. I to było… bardzo inne. Ludzie dziękowali, pisali o tym, że to
właśnie takiego Kapitana Ameryki potrzebują, pisali do niego, podziwiając to, jak odważny jest, a droga, jaką
pokonał, jaką pokonali, daje im siłę. Bo skoro oni dotarli aż tutaj, żeby być
szczęśliwymi razem, to i oni nie
mogą poddawać się w dążeniu do własnego szczęścia. Jak powiedział mu
Sam, mieli nawet swoich „shipperów”, cokolwiek to miało znaczyć, i to jeszcze
na długo przed wyciekiem zdjęć, może nawet przed tym, jak Steve walczył o niego
w procesie, jak o nim mówił. Co było już dla niego nieco dziwne. Byli w końcu
żywymi ludźmi, na Boga, nie lalkami, które można było parować, jak się chce.
Ale… Cóż, trafili.
Jeśli to prawda, pisała do nich dziewczyna imieniem
Judith, to nie poddawajcie się i walczcie
dalej. Jesteście bohaterami, jakich potrzebują dzieciaki, jak my.
Pokazał później Steve’owi te wiadomości,
każdą z nich, pozwalając mu wślizgnąć się pod swój koc. Podobało mu się to, jak
Steve opiera brodę o jego ramię, uważnie czytając treść wszystkiego, co
pokazywał mu na swoim Starkpadzie, nawet jeśli już ją znał.
― Mówiłem ci, że
nie jest tak źle ― powiedział mu Steve i niech mu już będzie, że ma rację, bo
faktycznie coś takiego wspominał. ― Po prostu… Po prostu ludzie zaczęli już się
nudzić. Nawet petycja umarła. ― Steve uśmiechnął się i mimo usilnych starań,
było w tym coś gorzkiego. ― Niedługo zapomną.
― Może ― zgodził
się z nim, obracając Starkpada w rękach, jakby nie wiedział, co z nim zrobić. ―
A ty… Nie wyjaśniłeś im tego?
― To nie dotyczy
tylko mnie, nie będę wypowiadać się za nas obu. A ty nie chciałeś o tym mówić.
― Nie chciałem. ―
Skinął głową, bo tak, Steve znowu miał rację. ― Ale… Chciałbyś, żeby
wiedzieli-wiedzieli? ― spytał, mając nadzieję, że Steve zrozumie.
Zrozumiał. Steve
zawsze potrafił go zrozumieć, nieważne, jak bredził.
― To… Cóż, byłoby
ułatwieniem? ― spytał ostrożnie, jakby badał jego nastawienie do tej sprawy,
żeby odpowiednio się do niego ustosunkować. A że Bucky potrafił zmienić swoje
nastawienie wyjątkowo gwałtownie, to było to zrozumiałe. ― Nie chodzi mi o to,
że jest źle. Między nami. ― Wskazał dłonią na niego, potem na siebie. ― Jest
dobrze, jestem szczęśliwy. Mam na myśli to, że nie musielibyśmy się tak krygować?
Jeśli już uznasz, że będziesz gotowy wychodzić na zewnątrz. Nie jesteśmy
gwiazdami wielkiego ekranu, ale… Wielkie murale i zdjęcia w muzeum nieco
utrudniają anonimowość ― spróbował zażartować. ― Ale jest mi dobrze tak, jak
jest ― zaznaczył, muskając ustami jego skroń. Steve lubił całować go w ten
sposób. A on nie miał nic przeciwko.
― Chciałbym z
tobą wyjść ― powiedział, przekręcając głowę tak, by móc patrzeć mu w twarz. ―
Spacer dobrze mi zrobi ― dodał, widząc to, jak podejrzliwie przygląda mu się
Steve, jakby chciał spytać, czy na pewno, czy jest tego pewien, ale po chwili,
po upewnieniu się, że tak, że chce iść, jedynie skinął głową.
― Dobrze, możemy
na moment wyjść.
― Ale… ― zaczął,
zanim Steve zdążył choć spróbować wstać. ― Kiedy wrócimy, chciałbym, żebyś
zrobił coś dla mnie.
Steve spojrzał na
niego w taki sposób, jakby był wręcz zdziwiony, że Bucky wątpi w to, że zrobi
dla niego wszystko.
― Chciałbym,
żebyś powiedział im wszystkim, że masz ich gdzieś i mnie kochasz. Nie jesteśmy
tchórzami ― powiedział z taką mocą, na jaką było go przy tym stać. I sam był
nią zaskoczony.
Steve wciąż
przyglądał mu się z wyjątkowym powątpiewaniem, ale widząc całą tę determinację
w jego oczach, uśmiechnął się lekko.
― Nie jesteśmy ―
zgodził się z nim i skinął głową. ― I mogę coś zrobić? ― spytał, a kiedy Bucky
zgodził się skinięciem głowy, Steve sięgnął po jego Starkpada.
Steve zsunął koc
z jego włosów, odsunął nieco rozczochraną przez polar grzywkę i pocałował jego
skroń dokładnie tak, jak robił to za każdym razem, kiedy chciał go uspokoić,
chciał pokazać, jak go kocha, jak mu go brakowało… I zrobił zdjęcie.
I kiedy Steve na
nie spojrzał, Bucky szybko podłapał i rozpoznał to spojrzenie, bo Steve patrzył
tak za każdym razem, kiedy dostrzegał coś pięknego, coś, co chciał przenieść na
płótno i uwiecznić dokładnie tak, jak to widział. A Bucky nie cierpiał, kiedy
patrzył tak na niego.
Bucky zerknął mu
przez ramię, chcąc zobaczyć to, co tak oczarowało Steve’a. I momentalnie się
skrzywił. Bo i na zdjęciu nieco się krzywił, jakby nie podobało mu się to, że
Steve go całuje, a rozczochrane, naelektryzowane włosy zdecydowanie w niczym
nie pomagały i nie dodawały mu uroku. Ale Steve uważał inaczej.
― Nie jestem
uczesany ― mruknął, chcąc jakoś nieśmiało zaprotestować, pokazać Steve’owi, że
ma nie patrzyć na niego w taki sposób. Jakby widział coś doskonałego.
― Nie musisz się czesać. ― Pokręcił głową, nie przestając się
uśmiechać. ― I
tak jesteś piękny, tylko spójrz.
Nie spojrzał.
― Nie jestem ―
zaprzeczył. ― I jestem mężczyzną. Mężczyźni nie są
piękni.
Steve uśmiechnął
się do niego, bo i tak przecież wiedział lepiej, i zamruczał pod nosem Dla mnie i tak jesteś, zanim oddał mu
telefon. Bucky znów zaczął obracać go w dłoniach, wychylając się na tyle, by
ledwie dotknąć wargami warg Steve’a.
― Chcę, żebyś
zabrał mnie na spacer ― powtórzył.
Naprawdę tego
chciał. Wiedział… Wiedział, że ludzie wciąż będą się gapić, będą czekać na to,
aż popełni jakiś błąd, że nie będzie tam tak bezpiecznie, jak chciałby, żeby
było, ale… Nie był tchórzem. Musiał być przecież odważny i przeć dalej na przed
siebie, bo z jakiś dziwnych powodów istnieli ludzie, dla których było to ważne.
Prócz Steve’a, oczywiście. Dla niego każdy z jego małych kroczków był jak
milowy krok, choćby poprzedzał dwa kroki w tył. Bo to był Steve. Jego Steve. Który patrzył na niego i nie widział kogoś,
kto próbował go zabić, kto ma na rękach krew, której nigdy nie uda mu się zmyć,
a… Patrzył na niego, jakby nic się nie zmieniło, jakby wciąż byli w ich małym
mieszkaniu na Brooklynie. Jakby…
Nie, nie mógł
powiedzieć jakby byli w domu.
Bo oni byli w
domu, gdziekolwiek pójdą. Po tych wszystkich latach, Bucky nie był bardziej
pewien niczego prócz to, że to Steve jest jak dom.
***
Komentarze
Prześlij komentarz