Fajerwerki
N: Tekst nie
jest kanoniczny, ponieważ osadzony jest w tym samym świecie, co wszystkie
poprzednie.
***
Steve nie był fanem fajerwerków.
Tak właściwie, to nie skłamałby, mówiąc, że jest ich
prawdziwym antyfanem. Ogromnym. Co było na tyle ironiczne, że jego urodziny
wpadały w dniu, w którym te gęsto ścieliły niebo. A on sam był chętnie
zapraszany na najhuczniejsze z odbywających się wtedy imprez.
Nic dziwnego, był w końcu Kapitanem Ameryką. Urodzonym czwartego lipca, żeby
było zabawniej.
Propaganda sama się pisała.
Ale pomijając całą tę otoczkę, jaką dopisano do jego
narodzin już dekady temu, Steve najbardziej nie lubił w tym dniu właśnie
fajerwerków. I to nie dlatego, że uważał je za idealny przykład marnotrawienia
pieniędzy albo za źródło niepotrzebnego stresu zwierząt, choć te powody
oczywiście nie były mu obojętne, co to, to nie. Głównie dlatego, że on, Kapitan
Ameryka, weteran II wojny światowej, choć wiedział, że było to głupie i
niedorzeczne, miał… pewne drobne problemy z wybuchami. Drobne. Mianowicie…
Za każdym razem, kiedy słyszał świsty wystrzeliwanych
fajerwerków, miał przed oczami lecący w ich stronę granat.
Kiedy słyszał huki, wybuchy, głośne piski rakiet, miał
wrażenie, że za moment wszyscy zginą, że wokół pozostaną tylko ludzkie ciała
topiące się pod wpływem napalmu. Że wszystko wybuchnie, a on nie zdoła nikogo
ostrzec, nikogo ocalić, że…
― Znowu się
chowasz?
Oderwał wzrok od rozświetlonej panoramy Nowego Jorku
doskonale widocznej przez przeszklone ściany Wieży, żeby spojrzeć na stojącego
w drzwiach jego kryjówki Bucky’ego.
Ten jedynie pokręcił głową, zanim wszedł do środka,
zamykając za sobą drzwi. W siłowni znów stało się tak ciemno, jak tylko mogło
być w niemal całkowicie przeszklonym pomieszczeniu, do którego wpadały nocne
światła miasta, które nigdy nie śpi.
― Tam,
wiesz, tam za ścianą kilka pięter wyżej, trwa impreza. ― Podszedł na tyle blisko, by stanąć
tuż obok, niecałą stopę od niego. ― A ty jesteś takim dupkiem, że zwiałeś z
niej beze mnie. No weź. ― Spojrzał na niego bykiem, chcąc pokazać, że niby
żartuje. Niby, bo w jego spojrzeniu wciąż widoczny był niepokój.
―
Nie uciekłem ― obruszył się, krzyżując ramiona na piersi. ― Po prostu…
Potrzebowałem chwili. Żeby pozbierać myśli. To nic takiego ― spróbował
zbagatelizować sprawę, ale wiedział, że Bucky i tak pewnie tego nie kupi.
I
nie kupił.
Pokiwał
jedynie głową, powtarzając „to nic takiego” tym swoim to jest gówno prawda tonem, wciskając dłonie do kieszeni swoich
absurdalnie obcisłych, czerwonych spodni. Ale Bucky wyglądał dobrze nawet w
swoich absurdalnie obcisłych czerwonych spodniach. Ale on we wszystkim wyglądał
dobrze.
―
Kto by pomyślał, taka gwiazda estrady, a nie lubi tłumów… ― Barnes zamruczał
pod nosem, udając, że też wpatruje się gdzieś za okno, wbijając spojrzenie w
ten sam wyimaginowany punkt, co Steve wcześniej.
Steve
skrzywił się na samo wspomnienie tego etapu swojego życia. Zdecydowanie nie
było to coś, czym chciał się chwalić. Ani nawet coś, o czym chciałby pamiętać.
―
Dobrze wiesz, o co chodzi ― odpowiedział mu równie mrukliwym tonem, jakby bał
się, że ktoś może ich usłyszeć.
―
Wiem.
Bucky
nie musiał mówić więcej. Wystarczyło, że wyciągnął ramiona w jego stronę
i przyciągnął go do siebie. I to było wszystkim, czego Steve teraz potrzebował. Bucky zawsze wiedział, czego potrzebuje.
i przyciągnął go do siebie. I to było wszystkim, czego Steve teraz potrzebował. Bucky zawsze wiedział, czego potrzebuje.
Pozwolił
sobie skulić się w jego uścisku na tyle, by oprzeć czoło o jego ramię. Bucky
może
i był nieco niższy odkąd serum wyciągnęło go w górę, ale to nie była żadna przeszkoda. Wciąż mógł chować się w jego ramionach, kiedy tylko tego potrzebował. A Bucky zawsze wiedział, co powinien robić.
i był nieco niższy odkąd serum wyciągnęło go w górę, ale to nie była żadna przeszkoda. Wciąż mógł chować się w jego ramionach, kiedy tylko tego potrzebował. A Bucky zawsze wiedział, co powinien robić.
Jak
go trzymać, jak gładzić jego kark, jego plecy, jak do niego mówić, jak całować
jego skroń i czubek nosa, kiedy tylko w jego pamięci pojawiało się
obezwładniające zimno, wyciskające dreszcze dźwięki świstów i wybuchów, które
przywodziły mu na myśl stukot kół na zamarzniętych szynach. I on… Wiedział, że
to właśnie on powinien być tym silnym, być wsparciem, ale… Czasem nawet
najsilniejszy filar może potrzebować renowacji, prawda?
A
Bucky doskonale wiedział, kiedy następują takie momenty i kiedy Steve go
potrzebuje.
―
Wiesz, że będziemy musieli tam wrócić, Stevie? ― spytał go, a Steve nie mógł
nie jęknąć, bo zdecydowanie nie było to coś, co chciał teraz usłyszeć.
―
Wiem ― mruknął mu w odpowiedzi. ― Nienawidzę Starka.
Bucky
się zaśmiał.
―
Och, on ciebie też. ― Potarł jego plecy. ― I właśnie przez tę waszą uroczą,
obustronną nienawiść będziecie siedzieć w tym razem ― powiedział nieco
przesłodzonym tonem, jakby chciał złapać jego policzki i potarmosić. Steve
nienawidził tego tonu. Już wolał sarkazm. Zdecydowanie wolał sarkazm.
―
Nie chcę ― mruknął, wiedząc, że brzmi niemal jak grymaszące dziecko. Ale to
Bucky zaczął.
―
Wiem. Ale musisz ― powiedział i brzmiał przy tym na zdecydowanie zbyt
zadowolonego. Osioł jeden. ― Wiesz, że potrzebny nam dobry pijar.
―
Wiem. ― Wiedział też, że nie powinien tak wzdychać i narzekać, bo to była
nierozłączna część jego pracy. Ba, przecież cała jego superbohaterska kariera
zaczęła się właśnie od robienia z siebie wywijającej fikołki na scenie
tresowanej małpy, która miała dbać o pijar.
I naprawdę nie cierpiał się w tamtym okresie. ― Mam przemowę, bądź spokojny. ― Wyprostował się, chcąc przygotować się do odgrywania roli.
I naprawdę nie cierpiał się w tamtym okresie. ― Mam przemowę, bądź spokojny. ― Wyprostował się, chcąc przygotować się do odgrywania roli.
―
Oczywiście w głowie? A jakże… ― zaśmiał się pod nosem, wygładzając klapy jego
błękitnej marynarki. Bucky lubił go w tym kolorze. W każdym kolorze go lubił,
ale w tym to najbardziej. ― Co stres zjada?
Steve
pokręcił głową, przecierając twarz.
―
To nie stres. Po prostu…
Nie
zdążył dokończyć, bo Bucky wszedł mu w słowo:
―
Och, szkoda, że to nie stres. ―
Wygiął usta w podkówkę, żeby pokazać, jak rozczarowany teraz niby jest. ― Znam doskonałe sposoby na
pozbycie się stresu ― dodał tym tonem,
który Steve tak doskonale znał.
Nie
od razu jednak zorientował się, o co może mu chodzić.
Ale
po haniebnie długiej chwili wreszcie zaczęło to do niego docierać i och… Och…
―
Bucky… My nie…
―
Shhh… ― wymruczał, przysuwając się do niego tak blisko, jak tylko mógł. ― Nie
mów, że nie możemy. Wszystko możemy.
Chciał
zaprotestować, wytłumaczyć mu tym tak typowym dla siebie tonem, że nie, nie mogą tego zrobić, że tak nie
wypada, że…
Zamiast
tego wykrztusił jedynie: „Ale ludzie…”,
zbyt skupiony na gorącym oddechu Bucky’ego na swojej szyi.
Ale Bucky nie słuchał. A raczej jedynie udawał, że
nie słucha, bo Steve doskonale go znał
i wiedział, że cały czas nasłuchuje, że jest czujny i gotowy do zareagowania na wszelkie zagrożenie. Zawsze był. I Steve wiedział, że to nie wina lub zasługa tego, co z nim zrobili, ale tego, że zawsze, od samego początku chciał go chronić. I chronił. Był w tym doskonały.
i wiedział, że cały czas nasłuchuje, że jest czujny i gotowy do zareagowania na wszelkie zagrożenie. Zawsze był. I Steve wiedział, że to nie wina lub zasługa tego, co z nim zrobili, ale tego, że zawsze, od samego początku chciał go chronić. I chronił. Był w tym doskonały.
Bucky
we wszystkim był doskonały. Zawsze.
Czuł,
jak Bucky składa pierwszy, delikatny pocałunek na jego szyi. Ale wiedział, że
to tylko wstęp, małe przedstawienie. Bucky nie będzie się z nim teraz cackał.
I
szybko okazało się, że ma rację. Zęby Bucky’ego przygryzały jego szyję, jego
szczękę,
a usta zasysały skórę, jakby chciały pozostawić po sobie trwały ślad. Choć na chwilę. Ale obaj doskonale wiedzieli, że to niemożliwe.
a usta zasysały skórę, jakby chciały pozostawić po sobie trwały ślad. Choć na chwilę. Ale obaj doskonale wiedzieli, że to niemożliwe.
Pozwolił
się przesunąć, ustawić tak, jak tylko zapragnął, nie protestując nawet wtedy,
kiedy jego plecy dotknęły chłodnej szyby. Wiedział, że to dobra pozycja, że
nikt nie dostrzeże ich przez lustrzane okna, że Bucky będzie mógł dostrzec coś
w odbiciu, a on będzie mieć doskonały widok na prowadzące do siłowni drzwi. Wiedział
też, że Bucky w razie zagrożenia zdąży
doprowadzić ich do porządku, dzięki częściowo zasłaniającemu ich ringowi i
rzędzie bieżni. Bucky doskonale wiedział, jak ich ustawić.
Zachłannie
wpił się w jego usta, kiedy ten wreszcie zdecydował się go pocałować. Boże,
kochał całować Bucky’ego i kochał być całowanym przez Bucky’ego. To zdecydowanie
była jedna z tych rzeczy, jakie mógł
robić cały dzień.
Steve
nie pozwolił na to, żeby ten pocałunek szybko się skończył. Za każdym razem,
kiedy tylko dostawał Bucky’ego w swoje ramiona, nie chciał go wypuszczać. Jakby
nie tylko chciał nadrobić stracony czas, ale też mieć co wspominać w momentach,
w których nie może mieć go przy sobie.
Wymruczał
jego imię, czując, jak Bucky przesuwa wargami po jego szczęce. Chciałby czuć
jego wargi na swoich, ale to… Och, to też było dobre. Wszystko, co robił Bucky,
było dobre.
Dlatego
nie wstydził się tego, jak szybko jego ciało zaczynało reagować. Już dawno
nauczył się, że nie musi się niczego wstydzić ani obawiać, że Bucky nie
wyśmieje go, nieważne co takiego zrobi. Bucky śmiał się z nim, nie z niego.
Bucky
obsypywał jego szyję mokrymi, ssącymi pocałunkami, na dłuższy moment skupiając
się na fragmencie skóry tuż pod jabłkiem Adama. Nie krygował się, nie czekał na
nic, a po prostu przesunął lewą dłonią po jego torsie, trącając palcem każdy z
guzików koszuli, aż dotarł do paska spodni.
Wyszarpał
zza niego koszulę i wsunął pod nią dłoń. Steve nawet nie próbował zdusić
w sobie dreszczu, który przeszedł mu wzdłuż kręgosłupa, kiedy tylko zimny metal protezy zetknął się z rozgrzaną skórą jego podbrzusza.
w sobie dreszczu, który przeszedł mu wzdłuż kręgosłupa, kiedy tylko zimny metal protezy zetknął się z rozgrzaną skórą jego podbrzusza.
Bucky
ssał skórę na jego szyj, na piersi i tych fragmentach ramion, do jakich udało
mu się sięgnąć po rozpięciu kilku górnych guzików jego szyi. Ssał jego skórę,
całował, ją przygryzał, przejeżdżał palcami po jego brzuchu, biodrach, po
udach, gładził, wbijał paznokcie prawej dłoni. Bez żadnego ustalonego rytmu czy
kierunku, same czysto naturalne, instynktowne odruchy. Takie Steve lubił
najbardziej, bo to właśnie one świadczyły o tym, że Bucky oddaje się temu całym
sobą.
―
Bucky… ― sapnął jego imię, czując jak
ten kilkoma szarpnięciami rozpina jego pasek.
Bucky
naparł na niego, mocniej dociskając go do przeszklonej ściany.
Steve
wiedział, że nie powinien teraz przejmować kontroli, że Bucky się nim zajmie,
że zrobi wszystko tak, by było jak najlepiej, ale nie mógł się powstrzymać.
Musiał do dotknąć, objąć jego twarz dłonią i przysunąć ją do własnej. Nie
pocałował go jednak, czekając, aż to Bucky zdecyduje, co dalej. To on teraz
trzymał stery. Był gotowy nawet na to, że ten odtrąci jego twarz. Bucky jednak jedynie go pocałował – mocno, szybko,
niemal boleśnie, z całym tym zderzaniem się o siebie zębów i przygryzaniem.
Szybko się jednak poprawił, pokazując, że była to mała kara za wtrącanie się, i całowali się już tak, jak
powinni.
Steve nawet nie próbował ukrywać, że nie
podoba mu się to, co robi Bucky. Zresztą, dlaczego miałby to robić? I – co ważniejsze
– jak miałby to ukryć, skoro dowód był doskonale widoczny?
Jak na dłoni, można by rzec, bo właśnie
ten moment Bucky wybrał na wsunięcie prawej dłoni w jego spodnie.
Przesunął opuszkiem kciuka po jednej z
dwóch tak doskonale mu znanych wyczuwalnych, wypukłych żył na podbrzuszu Steve’a.
Układały się w „V”, jakby były strzałką prowadzącą do tego rozkosznego miejsca,
które właśnie teraz musiał mieć w swoich rękach. A raczej ręce. Bo lewą to
jednak wolał go tam zbyt nie rozpieszczać.
Ale prawą… Przesunął wnętrzem dłoni po bardzo wyczuwalnym wybrzuszeniu
w granatowych, obcisłych bokserkach Steve’a. Och, Boże, Bucky uwielbiał, kiedy Steve nosił tak obcisłe rzeczy. I Steve doskonale to wiedział.
w granatowych, obcisłych bokserkach Steve’a. Och, Boże, Bucky uwielbiał, kiedy Steve nosił tak obcisłe rzeczy. I Steve doskonale to wiedział.
Złapał gumę pomiędzy dwa palce i
odciągnął od skóry Steve’a, uwalniając tym główkę jego penisa. Spojrzał
mu prosto w oczy i uśmiechnął się pod nosem tym swoim krzywym, cholernie
seksownym uśmieszkiem, i przesunął kciukiem po główce. Nie zabrał się jeszcze
za pracę, najpierw wysunął dłoń tylko po to, by na nią splunąć – mało seksowne,
być może, ale nie miał w zwyczaju nosić ze sobą żadnego lubrykantu – i dopiero
potem pozwolił jej wrócić na miejsce.
Na
początku był delikatny. Powoli odciągnął napletek, wiedząc, że Steve lubi,
kiedy zsuwa go do końca dopiero później, nie na samym początku. A on nie
zamierzał mu tego odmawiać. Wręcz przeciwnie, wykorzystywał to, żeby masować
samą główkę, obejmując ją kciukiem
i palcem wskazującym.
i palcem wskazującym.
Nie zamierzał jednak tracić na takie
zabawy całego czasu, jaki mieli. Nie było go tak wiele. Ale miał jeszcze moment
na to, żeby przez chwilę masować wędzidełko, przygryzając przy tym jego dolną
wargę. Dopiero po tym zaczął robić to tak, jak trzeba. Ujął tego pięknego
kutasa u podstawy, żałując, że nie może sobie teraz pozwolić na więcej, i
zaczął mu obciągać. Najpierw delikatnie, powoli, z czasem przyśpieszając i
pozwalając sobie na nieco więcej siły.
Naparł na niego jeszcze bardziej,
dociskając go do szyby całą powierzchnią swojego ciała, wracając do obsypywania
pocałunkami jego szczęki, a potem szyi. Boże, Bucky kochał jego szyję. A że
Steve doskonale zdawał sobie z tego sprawę, pomógł mu i wyeksponował ją jeszcze
bardziej, pozwalając mu na przygryzienie jej. Bucky mógłby wyssać z niego i
całe życie.
Wsunął w jego spodnie i lewą dłoń,
robiąc to może nieco zbyt energicznie, bo guzik dżinsów opadł na podłogę pod
ich stopami. Ale to nic, Steve wyciągnie koszulę ze spodni i będzie dobrze, nie
muszą zaprzątać sobie teraz głów czymś tak błahym. Zamiast tego Bucky wodził po
jądrach palcami lewej dłoni, żałując, że nie może poczuć jak gorące są, jak
napina się na nich skóra. Mógłby upaść teraz na kolanach i przesunąć po nich
językiem, rozkoszując się ich słonawym posmakiem. Bucky kochał cały jego smak i
nigdy nie odpuszczał żadnej, nawet najmniejszej części jego ciała, kiedy miał
wystarczająco dużo czasu, żeby obsypywać go pocałunkami. Teraz nie miał. Ale to
nic, może się pośpieszyć.
Ścisnął nieco mocniej główkę,
jednocześnie nieznacznie odciągając mosznę w dół. Na krótki moment, bo już po
chwili wrócił do ważenia jąder w dłoni.
―
Najlepsza piłeczka antystresowa pod słońcem ― wymruczał do jego ucha,
spodziewając się tego, że w odpowiedzi otrzyma zduszone, nieco rozbawione
parsknięcie.
Steve
wciągnął głęboko powietrze, zanim zdołał wydusić:
―
Dwie w cenie jednej, huh?
―
Nawet lepiej. Dwie w jednej ― mruknął jeszcze, zanim wrócił do ssania jego
szyi.
Z typowym dla siebie uporem pozostawiał na niej kolejne malinki, które znikały w kilka sekund. Ale nie odpuszczał. Nie byłby wtedy sobą.
Z typowym dla siebie uporem pozostawiał na niej kolejne malinki, które znikały w kilka sekund. Ale nie odpuszczał. Nie byłby wtedy sobą.
Przyśpieszył
ruchy dłoni, pilnując tego, żeby zakręcać nadgarstkiem przy główce, odciągnąć
skórkę, zaczepnie trącać powoli sączącą się dziurkę na szczycie…
Lewą
dłoń przesunął na kość biodrową, na pożegnanie przesuwając jeszcze palcem po
szwie moszny, i ścisnął ją, kiedy poczuł, jak Steve powoli zaczyna drgać, jak
spinają się jego mięśnie. Wiedział, że to jeszcze nie teraz, nie w tym
momencie, ale był blisko. Bucky uwielbiał ten moment.
―
Powiedz to ― wymruczał.
Steve
nawet nie uchylił powiek i nie spojrzał na niego, pozwalając sobie na wypuszczenie
drżącego oddechu.
―
Co? ― To było jedynym, co z siebie wydusił.
―
Już dobrze wiesz co.
Steve
oblizał usta, uchylając powieki na tyle, by patrzeć na niego spod rzęs.
―
Nie, nie wiem…. Bywasz…. niezdecydowany.
Bucky jedynie przewrócił oczami, bo
okej, dobra, Steve miał nieco racji. Nie sprecyzował
w końcu, a raz nalegał na „Kocham cię”, a innym razem na błaganie, więc… No niech mu już będzie. Niech zna jego łaskę.
w końcu, a raz nalegał na „Kocham cię”, a innym razem na błaganie, więc… No niech mu już będzie. Niech zna jego łaskę.
Pocałował go lekko w usta i już po
chwili całowali się z zamkniętymi oczami, jakby na pamięć… Nie, nie jakby. Doskonale wiedzieli, jak to
robić. To było tak proste, jak oddychanie. Ale o ile wspanialsze…
Steve jęknął w jego usta, żałując w tym
momencie jedynie tego, że Bucky nie daje mu się dotknąć, nie pozwala poczuć,
jak bardzo lubi to robić.
―
Och, Boże, Bucky… ― Steve nawet nie
próbował zamaskować tego, jak bardzo potrzebował wyjęczeć jego imię.
Najwspanialsze słowo pod słońcem.
Wystarczyło
jeszcze tylko kilka ruchów dłonią, żeby w ciele Steve’a spiął się każdy, nawet
najmniejszy mięsień, a po kręgosłupie przeszedł dreszcz, który zapoczątkował
fazę tych rozkosznych skurczy. Steve otworzył usta, jakby chciał krzyknąć, ale
tak, jak za każdym wspaniałym razem, pozwolił sobie na zduszony jęk.
I
Bucky wiedział, że zdecydowanie nie powinien się teraz śmiać, nie w tym
momencie, nie, kiedy Steve wyglądał tak wspaniale, kiedy spuszczał się w jego
dłoń, ale…
No,
naprawdę bawiło go to, że tak dobrze znane odliczanie od dziesięciu zaczęło się
właśnie wtedy, kiedy Kapitan Ameryka zaliczał orgazm. Śmieszne, prawda? Prawda.
Przynajmniej dla niego. Ale on to miał dziwne poczucie humoru.
―
Bucky…. ― Steve jęknął, ale tym razem z tak znajomą moralizatorską nutą.
―
No co? ― zachichotał, bez skrępowania
wsuwając sobie zabrudzony palec do ust. Wiedział, że Steve to lubi.
―
Bucky… ― Steve zacisnął powieki i
uderzył tyłem głowy o szybę, kiedy rozbrzmiało głośne „PIĘĆ!”. I to był jeden z
tych momentów, w których tak doskonały słuch był przekleństwem. ― I tak już
zepsułeś chwilę.
―
Wcale nie.
―
Wcale tak. Nie śmiej się ze mnie.
Bucky
zdusił w sobie śmiech, wciąż jednak głupkowato się uśmiechając, i dał mu
głośnego, mokrego całusa w szczękę.
―
Śmieję się z tobą, kochanie. ― Wyszczerzył się, kiedy Steve spojrzał na niego
spode łba, a potem wzniósł oczy ku górze i pokręcił głową. Jak ma orgazm, to
jest jakiś taki zdecydowanie milszy.
Nie śpieszyli się, bo i tak byli już spóźnieni.
Ale to nic… Znaczy, tak, to był problem, bo Kapitan Ameryka nie miał prawa się spóźniać.
Ale Steve Rogers już miał, w końcu był tylko człowiekiem i to człowiekiem,
który niejednokrotnie ratował Tony’ego przed pijarową wpadką, więc teraz liczył
na odwdzięczenie się. W końcu wystąpienie przed nim to nie ratowanie świata.
Steve zacisnął powieki, kiedy niebo nad
Manhattanem rozświetliły setki barwnych fajerwerków. Wciąż tego nie lubił, wolałby
odzyskać swoją dawną głuchotę na te kilka krótkich chwil, ale…
Nie mógł się nie uśmiechnąć, kiedy
poczuł, jak Bucky do niego przylega, obejmuje go i ze skupieniem wpatruje się w
niebo. Dokładnie tak, jak robił to, kiedy mieli siedem lat. Dokładnie tak, jak
robił to, kiedy spędzili swojego pierwszego nowego
sylwestra, siedząc na schodach przeciwpożarowych ich mieszkania. Jakby nic
się nie zmieniło.
―
Szczęśliwego Nowego Roku… ― wymruczał w jego policzek, zanim delikatnie musnął
go ustami. Jakby nic się nie zmieniło.
I cóż… Ostatnimi czasy jakoś łatwiej
było mu znieść fajerwerki. Wystarczyło, że Bucky znów był obok.
***
Bardzo ładna metafora o filarze i naprawie ;D Bucky to taki mały modniś, ale czerwone spodnie pewnie tylko po to, by przyciągać Steve'a niczym płachata byka? ;p Czyżby Bucky sprawdził każde pomieszczenie pod kątem bezpie-możliwości pieprzenia się-czeństwa? ;D Już widzę jak zwiedza i ma tą pokerową minę, wszyscy myślą że sprawdza teren a ten w głowie "tu możemy, tu na stojąco, tu jak się splaszczymy, tu nie, tam tak" xD
OdpowiedzUsuńBardzo w ogóle lubię takie odniesienia do przeszłości, podkreślanie tego ile razem przeszli i jak daleko wspólnie zaszli. No i najwspanialsze jest to, że nie nudzą się sobą, a zawsze rozkoszują xD
Oczywiście, że sprawdzał xd No przecież nikogo nie okłamał, jeśli powiedział, że sprawdza bezpieczeństwo terenu, co nie ;P? I jak widać, wiedza bardzo się przydaje!
UsuńI się nie czepiaj jego czerwonych gatek, to jest odniesienie do kanonu! A że wzrok Steve'a przyciąga, to tak przy okazji...
Sama sobie ostatnio kupiłam dla Ciebie! Granatową bieliznę też mogę xD
UsuńNajbardziej urokliwe też jest to, że to po Bucky'm każdy by spodziewał się zapotrzebowanie na wsparcie a on tak doskonale wspiera Steve'a.. a ze smutnych rzeczy to jest to, że cały czas jest w pogotowiu, że nie odpuszcza... A to go może zmęczyć?
Steve sam powiedział, że potrafi być filarem, ale czasem i filar potrzebuje jakiegoś wsparcia (bujaj się, lepszej metafory nie wymyśliłam xd), więc to nie tak, że to Bucky wiecznie jest w pogotowiu. Oni pomagają sobie nawzajem, znają wszystkie swoje słabości i wiedzą, jak sobie z nimi poradzić. I to jest w nich najlepsze.
Usuń