Fajerwerki

N: Tekst nie jest kanoniczny, ponieważ osadzony jest w tym samym świecie, co wszystkie poprzednie.
***
Steve nie był fanem fajerwerków.

Tak właściwie, to nie skłamałby, mówiąc, że jest ich prawdziwym antyfanem. Ogromnym. Co było na tyle ironiczne, że jego urodziny wpadały w dniu, w którym te gęsto ścieliły niebo. A on sam był chętnie zapraszany na najhuczniejsze z odbywających się wtedy imprez.

Nic dziwnego, był w końcu Kapitanem Ameryką. Urodzonym czwartego lipca, żeby było zabawniej.
Propaganda sama się pisała.

 Ale pomijając całą tę otoczkę, jaką dopisano do jego narodzin już dekady temu, Steve najbardziej nie lubił w tym dniu właśnie fajerwerków. I to nie dlatego, że uważał je za idealny przykład marnotrawienia pieniędzy albo za źródło niepotrzebnego stresu zwierząt, choć te powody oczywiście nie były mu obojętne, co to, to nie. Głównie dlatego, że on, Kapitan Ameryka, weteran II wojny światowej, choć wiedział, że było to głupie i niedorzeczne, miał… pewne drobne problemy z wybuchami. Drobne. Mianowicie…

Za każdym razem, kiedy słyszał świsty wystrzeliwanych fajerwerków, miał przed oczami lecący w ich stronę granat.
Kiedy słyszał huki, wybuchy, głośne piski rakiet, miał wrażenie, że za moment wszyscy zginą, że wokół pozostaną tylko ludzkie ciała topiące się pod wpływem napalmu. Że wszystko wybuchnie, a on nie zdoła nikogo ostrzec, nikogo ocalić, że…

Znowu się chowasz?

Oderwał wzrok od rozświetlonej panoramy Nowego Jorku doskonale widocznej przez przeszklone ściany Wieży, żeby spojrzeć na stojącego w drzwiach jego kryjówki Bucky’ego.
Ten jedynie pokręcił głową, zanim wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. W siłowni znów stało się tak ciemno, jak tylko mogło być w niemal całkowicie przeszklonym pomieszczeniu, do którego wpadały nocne światła miasta, które nigdy nie śpi.

Tam, wiesz, tam za ścianą kilka pięter wyżej, trwa impreza. ― Podszedł na tyle blisko, by stanąć tuż obok, niecałą stopę od niego. ― A ty jesteś takim dupkiem, że zwiałeś z niej beze mnie. No weź. ― Spojrzał na niego bykiem, chcąc pokazać, że niby żartuje. Niby, bo w jego spojrzeniu wciąż widoczny był niepokój.

― Nie uciekłem ― obruszył się, krzyżując ramiona na piersi. ― Po prostu… Potrzebowałem chwili. Żeby pozbierać myśli. To nic takiego ― spróbował zbagatelizować sprawę, ale wiedział, że Bucky i tak pewnie tego nie kupi.

I nie kupił.

Pokiwał jedynie głową, powtarzając „to nic takiego” tym swoim to jest gówno prawda tonem, wciskając dłonie do kieszeni swoich absurdalnie obcisłych, czerwonych spodni. Ale Bucky wyglądał dobrze nawet w swoich absurdalnie obcisłych czerwonych spodniach. Ale on we wszystkim wyglądał dobrze.

― Kto by pomyślał, taka gwiazda estrady, a nie lubi tłumów… ― Barnes zamruczał pod nosem, udając, że też wpatruje się gdzieś za okno, wbijając spojrzenie w ten sam wyimaginowany punkt, co Steve wcześniej.

Steve skrzywił się na samo wspomnienie tego etapu swojego życia. Zdecydowanie nie było to coś, czym chciał się chwalić. Ani nawet coś, o czym chciałby pamiętać.

― Dobrze wiesz, o co chodzi ― odpowiedział mu równie mrukliwym tonem, jakby bał się, że ktoś może ich usłyszeć.

― Wiem.

Bucky nie musiał mówić więcej. Wystarczyło, że wyciągnął ramiona w jego stronę
i przyciągnął go do siebie. I to było wszystkim, czego Steve teraz potrzebował. Bucky zawsze wiedział, czego potrzebuje.

Pozwolił sobie skulić się w jego uścisku na tyle, by oprzeć czoło o jego ramię. Bucky może
i był nieco niższy odkąd serum wyciągnęło go w górę, ale to nie była żadna przeszkoda. Wciąż mógł chować się w jego ramionach, kiedy tylko tego potrzebował. A Bucky zawsze wiedział, co powinien robić.
Jak go trzymać, jak gładzić jego kark, jego plecy, jak do niego mówić, jak całować jego skroń i czubek nosa, kiedy tylko w jego pamięci pojawiało się obezwładniające zimno, wyciskające dreszcze dźwięki świstów i wybuchów, które przywodziły mu na myśl stukot kół na zamarzniętych szynach. I on… Wiedział, że to właśnie on powinien być tym silnym, być wsparciem, ale… Czasem nawet najsilniejszy filar może potrzebować renowacji, prawda?

A Bucky doskonale wiedział, kiedy następują takie momenty i kiedy Steve go potrzebuje.

― Wiesz, że będziemy musieli tam wrócić, Stevie? ― spytał go, a Steve nie mógł nie jęknąć, bo zdecydowanie nie było to coś, co chciał teraz usłyszeć.
― Wiem ― mruknął mu w odpowiedzi. ― Nienawidzę Starka.

Bucky się zaśmiał.

― Och, on ciebie też. ― Potarł jego plecy. ― I właśnie przez tę waszą uroczą, obustronną nienawiść będziecie siedzieć w tym razem ― powiedział nieco przesłodzonym tonem, jakby chciał złapać jego policzki i potarmosić. Steve nienawidził tego tonu. Już wolał sarkazm. Zdecydowanie wolał sarkazm.

― Nie chcę ― mruknął, wiedząc, że brzmi niemal jak grymaszące dziecko. Ale to Bucky zaczął.

― Wiem. Ale musisz ― powiedział i brzmiał przy tym na zdecydowanie zbyt zadowolonego. Osioł jeden. ― Wiesz, że potrzebny nam dobry pijar.

― Wiem. ― Wiedział też, że nie powinien tak wzdychać i narzekać, bo to była nierozłączna część jego pracy. Ba, przecież cała jego superbohaterska kariera zaczęła się właśnie od robienia z siebie wywijającej fikołki na scenie tresowanej małpy, która miała dbać o pijar.
I naprawdę nie cierpiał się w tamtym okresie. ― Mam przemowę, bądź spokojny. ― Wyprostował się, chcąc przygotować się do odgrywania roli.

― Oczywiście w głowie? A jakże… ― zaśmiał się pod nosem, wygładzając klapy jego błękitnej marynarki. Bucky lubił go w tym kolorze. W każdym kolorze go lubił, ale w tym to najbardziej. ― Co stres zjada?

Steve pokręcił głową, przecierając twarz.

― To nie stres. Po prostu…

Nie zdążył dokończyć, bo Bucky wszedł mu w słowo:

Och, szkoda, że to nie stres. ― Wygiął usta w podkówkę, żeby pokazać, jak rozczarowany teraz niby jest. ― Znam doskonałe sposoby na pozbycie się stresu ― dodał tym tonem, który Steve tak doskonale znał.

Nie od razu jednak zorientował się, o co może mu chodzić.

Ale po haniebnie długiej chwili wreszcie zaczęło to do niego docierać i och… Och…

― Bucky… My nie…

― Shhh… ― wymruczał, przysuwając się do niego tak blisko, jak tylko mógł. ― Nie mów, że nie możemy. Wszystko możemy.

Chciał zaprotestować, wytłumaczyć mu tym tak typowym dla siebie tonem, że nie, nie mogą tego zrobić, że tak nie wypada, że…

Zamiast tego wykrztusił jedynie: „Ale ludzie…”, zbyt skupiony na gorącym oddechu Bucky’ego na swojej szyi.
Ale Bucky nie słuchał. A raczej jedynie udawał, że nie słucha, bo Steve doskonale go znał
i wiedział, że cały czas nasłuchuje, że jest czujny i gotowy do zareagowania na wszelkie zagrożenie. Zawsze był. I Steve wiedział, że to nie wina lub zasługa tego, co z nim zrobili, ale tego, że zawsze, od samego początku chciał go chronić. I chronił. Był w tym doskonały.
Bucky we wszystkim był doskonały. Zawsze.

Czuł, jak Bucky składa pierwszy, delikatny pocałunek na jego szyi. Ale wiedział, że to tylko wstęp, małe przedstawienie. Bucky nie będzie się z nim teraz cackał.
I szybko okazało się, że ma rację. Zęby Bucky’ego przygryzały jego szyję, jego szczękę,
a usta zasysały skórę, jakby chciały pozostawić po sobie trwały ślad. Choć na chwilę. Ale obaj doskonale wiedzieli, że to niemożliwe.

Pozwolił się przesunąć, ustawić tak, jak tylko zapragnął, nie protestując nawet wtedy, kiedy jego plecy dotknęły chłodnej szyby. Wiedział, że to dobra pozycja, że nikt nie dostrzeże ich przez lustrzane okna, że Bucky będzie mógł dostrzec coś w odbiciu, a on będzie mieć doskonały widok na prowadzące do siłowni drzwi. Wiedział też, że Bucky w razie zagrożenia zdąży doprowadzić ich do porządku, dzięki częściowo zasłaniającemu ich ringowi i rzędzie bieżni. Bucky doskonale wiedział, jak ich ustawić.  

Zachłannie wpił się w jego usta, kiedy ten wreszcie zdecydował się go pocałować. Boże, kochał całować Bucky’ego i kochał być całowanym przez Bucky’ego. To zdecydowanie była jedna z tych rzeczy, jakie mógł robić cały dzień.
Steve nie pozwolił na to, żeby ten pocałunek szybko się skończył. Za każdym razem, kiedy tylko dostawał Bucky’ego w swoje ramiona, nie chciał go wypuszczać. Jakby nie tylko chciał nadrobić stracony czas, ale też mieć co wspominać w momentach, w których nie może mieć go przy sobie.

Wymruczał jego imię, czując, jak Bucky przesuwa wargami po jego szczęce. Chciałby czuć jego wargi na swoich, ale to… Och, to też było dobre. Wszystko, co robił Bucky, było dobre.

Dlatego nie wstydził się tego, jak szybko jego ciało zaczynało reagować. Już dawno nauczył się, że nie musi się niczego wstydzić ani obawiać, że Bucky nie wyśmieje go, nieważne co takiego zrobi. Bucky śmiał się z nim, nie z niego.
Bucky obsypywał jego szyję mokrymi, ssącymi pocałunkami, na dłuższy moment skupiając się na fragmencie skóry tuż pod jabłkiem Adama. Nie krygował się, nie czekał na nic, a po prostu przesunął lewą dłonią po jego torsie, trącając palcem każdy z guzików koszuli, aż dotarł do paska spodni.
Wyszarpał zza niego koszulę i wsunął pod nią dłoń. Steve nawet nie próbował zdusić
w sobie dreszczu, który przeszedł mu wzdłuż kręgosłupa, kiedy tylko zimny metal protezy zetknął się z rozgrzaną skórą jego podbrzusza.
Bucky ssał skórę na jego szyj, na piersi i tych fragmentach ramion, do jakich udało mu się sięgnąć po rozpięciu kilku górnych guzików jego szyi. Ssał jego skórę, całował, ją przygryzał, przejeżdżał palcami po jego brzuchu, biodrach, po udach, gładził, wbijał paznokcie prawej dłoni. Bez żadnego ustalonego rytmu czy kierunku, same czysto naturalne, instynktowne odruchy. Takie Steve lubił najbardziej, bo to właśnie one świadczyły o tym, że Bucky oddaje się temu całym sobą.

Bucky… ― sapnął jego imię, czując jak ten kilkoma szarpnięciami rozpina jego pasek.

Bucky naparł na niego, mocniej dociskając go do przeszklonej ściany.

Steve wiedział, że nie powinien teraz przejmować kontroli, że Bucky się nim zajmie, że zrobi wszystko tak, by było jak najlepiej, ale nie mógł się powstrzymać. Musiał do dotknąć, objąć jego twarz dłonią i przysunąć ją do własnej. Nie pocałował go jednak, czekając, aż to Bucky zdecyduje, co dalej. To on teraz trzymał stery. Był gotowy nawet na to, że ten odtrąci jego twarz. Bucky jednak jedynie go pocałował – mocno, szybko, niemal boleśnie, z całym tym zderzaniem się o siebie zębów i przygryzaniem. Szybko się jednak poprawił, pokazując, że była to mała kara za wtrącanie się, i całowali się już tak, jak powinni.
Steve nawet nie próbował ukrywać, że nie podoba mu się to, co robi Bucky. Zresztą, dlaczego miałby to robić? I – co ważniejsze – jak miałby to ukryć, skoro dowód był doskonale widoczny?

Jak na dłoni, można by rzec, bo właśnie ten moment Bucky wybrał na wsunięcie prawej dłoni w jego spodnie.

Przesunął opuszkiem kciuka po jednej z dwóch tak doskonale mu znanych wyczuwalnych, wypukłych żył na podbrzuszu Steve’a. Układały się w „V”, jakby były strzałką prowadzącą do tego rozkosznego miejsca, które właśnie teraz musiał mieć w swoich rękach. A raczej ręce. Bo lewą to jednak wolał go tam zbyt nie rozpieszczać.
Ale prawą… Przesunął wnętrzem dłoni po bardzo wyczuwalnym wybrzuszeniu
w granatowych, obcisłych bokserkach Steve’a. Och, Boże, Bucky uwielbiał, kiedy Steve nosił tak obcisłe rzeczy. I Steve doskonale to wiedział.
Złapał gumę pomiędzy dwa palce i odciągnął od skóry Steve’a, uwalniając tym główkę jego penisa. Spojrzał mu prosto w oczy i uśmiechnął się pod nosem tym swoim krzywym, cholernie seksownym uśmieszkiem, i przesunął kciukiem po główce. Nie zabrał się jeszcze za pracę, najpierw wysunął dłoń tylko po to, by na nią splunąć – mało seksowne, być może, ale nie miał w zwyczaju nosić ze sobą żadnego lubrykantu – i dopiero potem pozwolił jej wrócić na miejsce.
 Na początku był delikatny. Powoli odciągnął napletek, wiedząc, że Steve lubi, kiedy zsuwa go do końca dopiero później, nie na samym początku. A on nie zamierzał mu tego odmawiać. Wręcz przeciwnie, wykorzystywał to, żeby masować samą główkę, obejmując ją kciukiem
i palcem wskazującym.
Nie zamierzał jednak tracić na takie zabawy całego czasu, jaki mieli. Nie było go tak wiele. Ale miał jeszcze moment na to, żeby przez chwilę masować wędzidełko, przygryzając przy tym jego dolną wargę. Dopiero po tym zaczął robić to tak, jak trzeba. Ujął tego pięknego kutasa u podstawy, żałując, że nie może sobie teraz pozwolić na więcej, i zaczął mu obciągać. Najpierw delikatnie, powoli, z czasem przyśpieszając i pozwalając sobie na nieco więcej siły.
Naparł na niego jeszcze bardziej, dociskając go do szyby całą powierzchnią swojego ciała, wracając do obsypywania pocałunkami jego szczęki, a potem szyi. Boże, Bucky kochał jego szyję. A że Steve doskonale zdawał sobie z tego sprawę, pomógł mu i wyeksponował ją jeszcze bardziej, pozwalając mu na przygryzienie jej. Bucky mógłby wyssać z niego i całe życie.

Wsunął w jego spodnie i lewą dłoń, robiąc to może nieco zbyt energicznie, bo guzik dżinsów opadł na podłogę pod ich stopami. Ale to nic, Steve wyciągnie koszulę ze spodni i będzie dobrze, nie muszą zaprzątać sobie teraz głów czymś tak błahym. Zamiast tego Bucky wodził po jądrach palcami lewej dłoni, żałując, że nie może poczuć jak gorące są, jak napina się na nich skóra. Mógłby upaść teraz na kolanach i przesunąć po nich językiem, rozkoszując się ich słonawym posmakiem. Bucky kochał cały jego smak i nigdy nie odpuszczał żadnej, nawet najmniejszej części jego ciała, kiedy miał wystarczająco dużo czasu, żeby obsypywać go pocałunkami. Teraz nie miał. Ale to nic, może się pośpieszyć.

Ścisnął nieco mocniej główkę, jednocześnie nieznacznie odciągając mosznę w dół. Na krótki moment, bo już po chwili wrócił do ważenia jąder w dłoni.

― Najlepsza piłeczka antystresowa pod słońcem ― wymruczał do jego ucha, spodziewając się tego, że w odpowiedzi otrzyma zduszone, nieco rozbawione parsknięcie.

Steve wciągnął głęboko powietrze, zanim zdołał wydusić:

― Dwie w cenie jednej, huh?

― Nawet lepiej. Dwie w jednej ― mruknął jeszcze, zanim wrócił do ssania jego szyi.
Z typowym dla siebie uporem pozostawiał na niej kolejne malinki, które znikały w kilka sekund. Ale nie odpuszczał. Nie byłby wtedy sobą.
Przyśpieszył ruchy dłoni, pilnując tego, żeby zakręcać nadgarstkiem przy główce, odciągnąć skórkę, zaczepnie trącać powoli sączącą się dziurkę na szczycie…

Lewą dłoń przesunął na kość biodrową, na pożegnanie przesuwając jeszcze palcem po szwie moszny, i ścisnął ją, kiedy poczuł, jak Steve powoli zaczyna drgać, jak spinają się jego mięśnie. Wiedział, że to jeszcze nie teraz, nie w tym momencie, ale był blisko. Bucky uwielbiał ten moment.

― Powiedz to ― wymruczał.

Steve nawet nie uchylił powiek i nie spojrzał na niego, pozwalając sobie na wypuszczenie drżącego oddechu.

― Co? ― To było jedynym, co z siebie wydusił.

― Już dobrze wiesz co.

Steve oblizał usta, uchylając powieki na tyle, by patrzeć na niego spod rzęs.

― Nie, nie wiem…. Bywasz…. niezdecydowany.

Bucky jedynie przewrócił oczami, bo okej, dobra, Steve miał nieco racji. Nie sprecyzował
w końcu, a raz nalegał na „Kocham cię”, a innym razem na błaganie, więc… No niech mu już będzie. Niech zna jego łaskę.

Pocałował go lekko w usta i już po chwili całowali się z zamkniętymi oczami, jakby na pamięć… Nie, nie jakby. Doskonale wiedzieli, jak to robić. To było tak proste, jak oddychanie. Ale o ile wspanialsze…

Steve jęknął w jego usta, żałując w tym momencie jedynie tego, że Bucky nie daje mu się dotknąć, nie pozwala poczuć, jak bardzo lubi to robić.

― Och, Boże, Bucky… ― Steve nawet nie próbował zamaskować tego, jak bardzo potrzebował wyjęczeć jego imię. Najwspanialsze słowo pod słońcem.

Wystarczyło jeszcze tylko kilka ruchów dłonią, żeby w ciele Steve’a spiął się każdy, nawet najmniejszy mięsień, a po kręgosłupie przeszedł dreszcz, który zapoczątkował fazę tych rozkosznych skurczy. Steve otworzył usta, jakby chciał krzyknąć, ale tak, jak za każdym wspaniałym razem, pozwolił sobie na zduszony jęk.

I Bucky wiedział, że zdecydowanie nie powinien się teraz śmiać, nie w tym momencie, nie, kiedy Steve wyglądał tak wspaniale, kiedy spuszczał się w jego dłoń, ale…

No, naprawdę bawiło go to, że tak dobrze znane odliczanie od dziesięciu zaczęło się właśnie wtedy, kiedy Kapitan Ameryka zaliczał orgazm. Śmieszne, prawda? Prawda. Przynajmniej dla niego. Ale on to miał dziwne poczucie humoru.

― Bucky…. ― Steve jęknął, ale tym razem z tak znajomą moralizatorską nutą.

― No co? ― zachichotał, bez skrępowania wsuwając sobie zabrudzony palec do ust. Wiedział, że Steve to lubi.

Bucky… ― Steve zacisnął powieki i uderzył tyłem głowy o szybę, kiedy rozbrzmiało głośne „PIĘĆ!”. I to był jeden z tych momentów, w których tak doskonały słuch był przekleństwem. ― I tak już zepsułeś chwilę.

― Wcale nie.

― Wcale tak. Nie śmiej się ze mnie.

Bucky zdusił w sobie śmiech, wciąż jednak głupkowato się uśmiechając, i dał mu głośnego, mokrego całusa w szczękę.

― Śmieję się z tobą, kochanie. ― Wyszczerzył się, kiedy Steve spojrzał na niego spode łba, a potem wzniósł oczy ku górze i pokręcił głową. Jak ma orgazm, to jest jakiś taki zdecydowanie milszy.

Nie śpieszyli się, bo i tak byli już spóźnieni. Ale to nic… Znaczy, tak, to był problem, bo Kapitan Ameryka nie miał prawa się spóźniać. Ale Steve Rogers już miał, w końcu był tylko człowiekiem i to człowiekiem, który niejednokrotnie ratował Tony’ego przed pijarową wpadką, więc teraz liczył na odwdzięczenie się. W końcu wystąpienie przed nim to nie ratowanie świata.

Steve zacisnął powieki, kiedy niebo nad Manhattanem rozświetliły setki barwnych fajerwerków. Wciąż tego nie lubił, wolałby odzyskać swoją dawną głuchotę na te kilka krótkich chwil, ale…

Nie mógł się nie uśmiechnąć, kiedy poczuł, jak Bucky do niego przylega, obejmuje go i ze skupieniem wpatruje się w niebo. Dokładnie tak, jak robił to, kiedy mieli siedem lat. Dokładnie tak, jak robił to, kiedy spędzili swojego pierwszego nowego sylwestra, siedząc na schodach przeciwpożarowych ich mieszkania. Jakby nic się nie zmieniło.
― Szczęśliwego Nowego Roku… ­― wymruczał w jego policzek, zanim delikatnie musnął go ustami. Jakby nic się nie zmieniło.

I cóż… Ostatnimi czasy jakoś łatwiej było mu znieść fajerwerki. Wystarczyło, że Bucky znów był obok.

***

Komentarze

  1. Bardzo ładna metafora o filarze i naprawie ;D Bucky to taki mały modniś, ale czerwone spodnie pewnie tylko po to, by przyciągać Steve'a niczym płachata byka? ;p Czyżby Bucky sprawdził każde pomieszczenie pod kątem bezpie-możliwości pieprzenia się-czeństwa? ;D Już widzę jak zwiedza i ma tą pokerową minę, wszyscy myślą że sprawdza teren a ten w głowie "tu możemy, tu na stojąco, tu jak się splaszczymy, tu nie, tam tak" xD
    Bardzo w ogóle lubię takie odniesienia do przeszłości, podkreślanie tego ile razem przeszli i jak daleko wspólnie zaszli. No i najwspanialsze jest to, że nie nudzą się sobą, a zawsze rozkoszują xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, że sprawdzał xd No przecież nikogo nie okłamał, jeśli powiedział, że sprawdza bezpieczeństwo terenu, co nie ;P? I jak widać, wiedza bardzo się przydaje!
      I się nie czepiaj jego czerwonych gatek, to jest odniesienie do kanonu! A że wzrok Steve'a przyciąga, to tak przy okazji...

      Usuń
    2. Sama sobie ostatnio kupiłam dla Ciebie! Granatową bieliznę też mogę xD
      Najbardziej urokliwe też jest to, że to po Bucky'm każdy by spodziewał się zapotrzebowanie na wsparcie a on tak doskonale wspiera Steve'a.. a ze smutnych rzeczy to jest to, że cały czas jest w pogotowiu, że nie odpuszcza... A to go może zmęczyć?

      Usuń
    3. Steve sam powiedział, że potrafi być filarem, ale czasem i filar potrzebuje jakiegoś wsparcia (bujaj się, lepszej metafory nie wymyśliłam xd), więc to nie tak, że to Bucky wiecznie jest w pogotowiu. Oni pomagają sobie nawzajem, znają wszystkie swoje słabości i wiedzą, jak sobie z nimi poradzić. I to jest w nich najlepsze.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (10/?)

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (9/?)

Farba