Wyzwanie 7: Stucky/Dom (2/?)
N: Druga część pierwszego podejścia N do Stucky. No, może nie do końca
***
Steve zdążył już wynotować listę plusów i
minusów tego, że nie był w stanie się upić.
Do negatywów zaliczało się
zdecydowanie to, że… no, że nie mógł się upić. Po prostu, minus sam w sobie.
Czasem bywało to naprawdę frustrujące, zwłaszcza, że nikt w Komandzie nie
wylewał za kołnierz, gdy tylko zdarzała się okazja na świętowania kolejnego zwycięstwa
nad Hydrą. A Steve, jako ten wiecznie w
pełni trzeźwy, czuł się odpowiedzialny za to, by nie zrobili niczego głupiego.
A to wcale nie było takie proste, jak mogłoby się wydawać.
Jednak to mógł zaliczyć również
do plusów. Mógł dopilnować, by nie doszło do niczego, co wpędziłoby jego
przyjaciół w kłopoty. Choć błahe w porównaniu do tego, z czym mierzyli się na
froncie – nieważne. Liczyło się to, że mógł zapobiec choć im. Szczególnie jeśli
dotyczyć miały one Bucky’ego, którego wrodzony magnes na kłopoty czasem
zyskiwał na sile, co zazwyczaj kończyło się jakąś burdą. Steve nie raz
zastanawiał się nad tym, jak udawało mu się go wygłuszać przez te wszystkie
lata. Sam Bucky twierdził, że to dlatego, że Steve ściągał na nich tyle
problemów że na jego własne nie było już miejsca. I cóż, Rogers musiał przyznać
mu rację. Zwłaszcza, że to wyjaśniałoby, dlaczego pech powrócił do Bucky’ego
dopiero wtedy, gdy odszedł od Steve’a.
Uzupełniali się, nie ma co.
Cóż, naprawdę się uzupełniali.
Gdzie jeden, tam i drugi, zawsze gotowi do wskoczenia za sobą w ogień. Gdy
jeden wplątywał się w kłopoty, drugi był tam, by go z nich wyciągnąć. Nieważne
czy chodziło o zasadzkę Hydry czy o bójkę w barze.
Czy o to, że jeden z nich
przeholował z piciem i trzeba było bezpiecznie odstawić go na miejsce. Jak
dziś.
Steve prowadził Bucky’ego w
stronę w stronę bazy, mocno trzymając jego łokieć. Pozwalało to nie tylko na
pomoc Barnesowi w utrzymaniu równowagi, ale też na zachowanie wystarczającej
odległości, by móc uniknąć zabrudzenia butów – jak ostatnim razem – kiedy
Bucky’ego dopadną mdłości. Nie dało się ukryć tego, że znów okropnie się struł. Steve byłby naprawdę zdziwiony,
gdyby wszystko było z nim w porządku. Ale nie ma tego złego, Buck przynajmniej
będzie miał nauczkę, która w przyszłości powstrzyma go przed powtórzeniem
takiego wyskoku. Zwłaszcza, że w ich sytuacji nie mogą pozwolić sobie na
niedyspozycyjność. Bucky powinien przecież doskonale zdawać sobie z tego
sprawę, a Steve jako jego przyjaciel i dowódca powinien
był mu o tym przypomnieć, gdy najwidoczniej wyleciało mu to z głowy. Tylko, że
jakoś nie miał do tego serca.
Nie dało się nie zauważyć, że
Bucky nie był już taki jak kiedyś. Nadal się uśmiechał, żartował, ze wszystkich
sił starając się choć trochę rozbawić wszystkich wokół. Nadal był gotów rzucić
wszystko, by pomóc bliskim, nieważne jak ryzykowne byłoby to dla niego samego.
Mogłoby się wydawać, że to nadal ten stary, dobry Bucky, który wyciągał tego niewyrośniętego
chudzielca, swojego – nie wiedzieć dlaczego – najlepszego przyjaciela z bójek,
w które ten wplątywał się w brooklyńskich zaułkach. Ale Steve znał go zbyt
długo, zbyt dobrze, można by rzec, że niemal jak własną kieszeń, by nie
zorientować się, że coś jest nie tak. A było niemal wszystko.
Bucky uśmiechał się, ale uśmiech
nie sięgał oczu. Żartował, ale jego mięśnie pozostawały napięte. Był gotów
zrobić wszystko, by pomóc przyjaciołom, a Steve’a przerażała czasem myśl, że
było to naprawdę wszystko. Kiedyś Bucky ograniczał się do
nabicia jego oprawcom kilku siniaków i na wygłoszeniu paru ostrych, dosadnych
komentarzy, a teraz? Teraz bez chwili zawahania był gotów wystrzelać
potencjalne zagrożenie. Musiał być
gotów, nie miał wyjścia.
Ale to była wojna. Czas, w którym
trzeba było robić rzeczy, które w czasie pokoju byłby nie do pomyślenia. To
czas, który zmieniał ludzi, czasem odciskał swoje piętno już nieodwracalnie.
Steve wierzył jednak, że w ich przypadku będzie inaczej. Razem stawią temu czoło,
wyjdą z tego obronną ręką i kiedyś, może już niedługo, wszystko będzie jak
dawniej, będzie dobrze.
Musiało być.
Steve przystanął w miejscu,
zatrzymany przez szarpnięcie w tył, spowodowane tym, że Bucky postanowił
przystanąć na środku chodnika. Steve rozejrzał się wokół, starając się wykryć
jakiekolwiek zagrożenie, którego zmusiłoby jego przyjaciela do zatrzymania się,
ale niczego nie dostrzegł.
Bucky zachwiał się, gdy Steve
puścił jego łokieć, i ściągnął brwi, jakby zastanawiał się nad czymś intensywnie.
— Coś się stało, Buck? — Steve
przyjrzał mu się uważnie, notując w myślach, że jutrzejszego ranka musi
porozmawiać z Bucky’m o tym, że nie mogą pozwalać sobie na tego typu wyskoki.
Nie teraz. Musi przekonać go, że to nie ma sensu, że piciem niczego
nie wskóra, a może tylko pogorszyć sprawę. Próbował już kilkukrotnie, ale efekt
zawsze był taki sam – Bucky uśmiechał się, zapewniał, że wszystko jest w
porządku, ale prędzej lub później, gdy nadarzyła się okazja, wracali do punktu
wyjścia.
—Chciałem… — przerwał, mrugając
szybko. — Coś ci powiedzieć. Ale… nie pamiętam co — skończył i cofnął się
o krok, by oprzeć się o ścianę budynku, który kiedyś musiał być zdobną
kamienicą, a teraz przypominał raczej ruinę.
— Porozmawiamy o tym rano. Wtedy
na pewno już sobie przypomnisz.
Steve uśmiechnął się przyjaźnie
do przyjaciela, a potem delikatnie szarpnął go za rękaw w swoją stronę.
Najwidoczniej zrobił to jednak zbyt mocno – nic w tym dziwnego, nadal miewał
problemy w dozowaniu siły – bo Bucky wpadł wprost na niego.
— Wybacz. — Steve uśmiechnął się
przepraszająco, choć Bucky nie wyglądał na rozgniewanego nawet w najmniejszym
stopniu. Mruknął tylko coś niezrozumiałego, bardziej do samego siebie niż do
Rogersa, a potem oparł na nim całą swoją wagę, niemal wtulając twarz w kurtkę
Steve’a, tuż nad obojczykiem. Steve spiął się nieco skrępowany, kiedy
zorientował się, że Bucky ani myśli się ruszyć. — Um, Buck? — zaczął, a
ten odpowiedział mu kolejnym mruknięciem. — Coś się stało? Słabo ci? — spytał,
wiedząc, jak głupio może brzmieć w tym momencie. Ale nie obchodziło go to
teraz. Bucky ostatnimi czasy kiepsko jadał, kiepsko spał, za to był jednym
wielkim kłębkiem nerwów, co nieudolnie starał się ukryć. Więc cały ten alkohol
naprawdę mógł mu zaszkodzić.
Jak łatwo można było się
spodziewać, Bucky kolejny raz odpowiedział mu nieartykułowanym mruknięciem, z
którego – mimo jak najlepszych chęci – Steve nie dał rady niczego wywnioskować.
— Jakiś ty dziś elokwentny. —
Starał się zażartować, ale nie przyniosło to żadnego skutku. Odsunął go lekko
od siebie i przyjrzał mu się uważnie. — Co mówiłeś? — Zmarszczył brwi, gdy
Bucky ponownie coś wymamrotał. Steve zdołał wyłapać z tego tylko coś brzmiącego
jak "Boże" i "cię".
— Bóg mi… — przerwał i zamrugał
szybko, przełykając ślinę, jakby starał się opędzić od mdłości. — Kocham cię.
Bucky spuścił wzrok, a potem
niepewnie uniósł go z powrotem, jakby chcąc przyjrzeć się reakcji Steve na tę
rewelację. Czego sam Steve do końca nie rozumiał. Przecież to nie było nic niezwykłego.
— Ja ciebie też, baranie. — Steve
przewrócił oczami. — Jesteś dla mnie jak brat, przecież to wiesz.
W spojrzeniu Bucky’ego coś się
zmieniło.
Coś, co sprawiło, że Steve poczuł
się tak głupio, jak jeszcze nigdy przedtem.
I nie do końca rozumiał dlaczego.
***
Tak jak Steve się spodziewał,
Phillips ściągnął do siebie Bucky’ego z samego rana. Łatwo było się domyśleć z
jakiego powodu to nastąpiło, i że Barnes dostaje właśnie kolejne ostrzeżenie.
Które zapewne nie skończyłoby się na samym słownym pouczeniu, gdyby Buck nie
był członkiem Howling Commando. Niemal niezastąpionym można by rzecz, ponieważ
znalezienie drugiego tak doskonałego snajpera było nie lada wyzwaniem, w takich
okolicznościach graniczącym wręcz z cudem.
Steve pokręcił głową, starając
się wrócić myślami do studiowanej właśnie mapy. Musi się skupić, a wieczne
rozmyślanie o Bucky’m zdecydowanie mu w tym nie pomoże. Kiedy już zaprzątnie
jego umysł, robi to w zupełności, nie pozwalając na przemknięcie się choć
najmniejszej myśli nie związanej z jego osobą. A wyrzucenie go z głowy bywa
trudniejsze niż mogłoby się wydawać.
— Powinienem był go upilnować —
powiedział do Peggy.
Spojrzała na niego, odrywając
wzrok od wyznaczanej właśnie trasy.
— Barnes jest dorosły. Pilnowanie
go nie jest twoim zadaniem, Steve. Ma własny rozum i wystarczająco lat na
karku, by wiedzieć, jak się z niego korzysta.
Steve otworzył usta, chcąc
zaprzeczyć, powiedzieć, że nie powinna tak mówić, ale dotarło do niego, że
przecież Peggy ma rację. Bucky to żołnierz. W pełnym tego słowa znaczeniu.
Żołnierz z krwi i kości.
Zawsze był wystarczająco silny,
by unieść na swoich barkach wszystkie kłody, które życie próbowało rzucić mu
pod nogi, by bez najmniejszej skargi zająć się swoim chorowitym przyjacielem.
Zapewne teraz, gdy Steve’a nie mógł już zabić nawet zwykły katar, Bucky
odetchnął z ulgą, zrzucając choć jeden ciężar z pleców.
Tylko, że jego miejsce już
wkrótce zajęło coś o wiele cięższego – odpowiedzialność za oddział, która
spadła na niego jako snajpera. Za to, by z ukrycia pilnować, by żaden z
żołnierzy wroga nie przedostał się za linię jego wzroku, by nie miał nawet cienia
szans na atak.
— Nie obwiniaj się za małe
porażki twojego przyjaciela. — Czerwone wargi Peggy rozciągnęły się w małym,
przyjaznym uśmiechu, gdy pochyliła się bliżej, odkładając trzymany w dłoni
ołówek na mapę. Steve mimowolnie zauważył, że rysik skierowany był w stronę
bazy Hydry na dawnej wschodniej granicy Rzeszy. — Tak naprawdę to właśnie one
pomagają mu utrzymać się w całości. Wiesz to. Pułkownik Phillips przymknie na
to oko.
Steve pokiwał głową, wodząc
wzrokiem po mapie. Nie mógł powstrzymać się jednak przez zerkaniem w stronę
Peggy… Agentki Carter, znaczy.
Była naprawdę piękną kobietą.
Steve nawet nie śmiałby temu zaprzeczyć. Nie, żeby kogoś obchodziło jego
zdanie. Zwłaszcza nie samą Peggy, która doskonale musiała zdawać sobie sprawę
ze swojej wartości i niczyje zapewnienia nie były jej do tego potrzebne.
Peggy porażała go swoją pewnością
siebie, twardym stąpaniem po męskim świecie, w którym postanowiła zaistnieć.
Peggy jest twarda jak skała
Za to Bucky – myśli, przyglądając się wychodzącemu z
biura Barnesowi. — Bucky jest
jak dom.
Kiedy Steve na niego spoglądał,
widział Brooklyn, ich małe mieszkanie, zabawy z czasów, gdy jeszcze byli
dziećmi, wszystkie bójki, w które Steve ich wplątywał, a z których Bucky musiał
ich wyciągać. Widział swojego najlepszego przyjaciela, swojego brata.
Posyła Bucky’emu uśmiech, ale ten
spuszcza tylko wzrok i maszeruje dalej, naciągając rękawy na dłonie. Pewnie
nadal nie czuje się najlepiej, a poczucie winy i bura od Phillipsa tylko
bardziej go dobiły. Steve będzie musiał z nim później porozmawiać.
Nie mieli przed sobą żadnych
tajemnic, znali się jak te przysłowiowe konie.
A przynajmniej tak mu się
wydawało.
***
Tak mu się wydawało do czasu, aż
na ich następnej przepustce Bucky go nie pocałował.
To było niezdarne, niemal bolesne
zderzenie warg i zębów.
/Bucky był pijany, pachnący prochem, alkoholem
i papierosowym dymem, wyglądający, jakby nawet najdelikatniejszy dotyk miał
sprawić, że rozpadnie się na setki części, jakby to wystarczyło, by go rozbić.
Czego Steve dokonał, odpychając
go od siebie.
— Zwariowałeś? — Z trudem
opanował się, by nie krzyknąć, i spojrzał na niego karcącym wzrokiem. — Buck,
to miejsce publiczne. Chciałbyś, by ktoś to zauważył? Oszalałeś do reszty? Nie,
nie tłumacz się. — Uniósł dłoń, by uciszyć Bucky’ego, gdy zobaczył, że otwiera
usta. — Jesteś pijany, nie myślisz racjonalnie. A to… Porozmawiamy jutro.
***
Następnego dnia Bucky zachowywał
się, jakby nic się nie stało.
Żartował, uśmiechał się, ale
Steve nie mógł nie zauważyć, że coś się między nimi zmieniło. Obiecywał sobie,
że wreszcie o tym porozmawiają, poruszą temat tamtego feralnego wieczoru,
wytłumaczą sobie wszystko. Ale nigdy nie mógł się przemóc. Zwyczajnie bał się
tego, co mógłby usłyszeć, co Bucky mógłby mu powiedzieć, czego mógłby od niego
chcieć. Że to mogłoby zrujnować ich przyjaźń.
Dlatego zwlekał, jak tylko był w
stanie, mając nadzieję, że z czasem wszystko będzie jak dawniej.
Nie było.
Wręcz przeciwnie, dopiero teraz
zaczynały docierać do niego niektóre rzeczy. Dopiero teraz zaczął dostrzegać to
jak Bucky na niego patrzy, i że nie jest to już to samo spojrzenie co dawniej.
Dopiero teraz zaczął rozumieć to,
co sam w sobie dusił.
Zaczął naprawdę rozumieć to, dlaczego tak doskonale
się uzupełniali, dlaczego nieobecność tego drugiego sprawiała im niemal
fizyczny ból, dlaczego jego myśli wciąż i wciąż kręciły się wokół Bucky’ego,
dlaczego nie mógł wyrzucić go ze swojej głowy. Dlaczego nie
chciał wyrzucić go ze
swojej głowy. Dlaczego zapełniał kartki kolejnych szkicowników portretami
Bucky’ego, wiecznie wściekając się na siebie za to, że nie są wystarczająco
dobre, że nie pokazują tego, jak… jak wspaniały Bucky jest naprawdę.
Steve obiecał sobie, że
następnego dnia porozmawia o tym z Bucky’m, i że tym razem nie skończy się to
na obietnicach bez pokrycia. Porozmawia z nim, porozmawia z nim o wszystkim.
Tak, by wreszcie mogli wyrzucić z siebie wszystko, by nie było już między nimi tego
muru, który Steve sam wytworzył.
Zrobi to. Zrobi to następnego
dnia, gdy tylko wrócą z misji, gdy po odprawie będą mieli okazję na to, by
zostać sami.
***
Tylko, że następnego dnia
Bucky’ego już nie było.
***
No ja Cię! *tu następuje litania gróźb karalnych* ah, zawsze Stucky mają pod górkę, ale to tylko sprawia, że im się wręcz należy szczęśliwe zakończenie. Nikt nie powinien stracić swojego "domu", nie w momencie, gdy się zorientował, że ktoś nim jest.
OdpowiedzUsuńTrzecią, ostatnią część tej miniaturki zakończę w bardziej happy endowy sposób. Słowo!
UsuńAle to nie wyklucza dramy po drodze...
Ja to wiem, że nie.. Drama musi być, takie życie.. Ale lepiej mieć z kim ją przechodzić xD
OdpowiedzUsuńNo, świetnie. Tym razem to się popłakałam. Tym bardziej, że przeczytałam piękne zdanie Stuckyholiczki (Nie mylę? Ostatnio dużo mylę): "Nikt nie powinien stracić swojego "domu", nie w momencie, gdy się zorientował, że ktoś nim jest." - to mówi wszystko.
OdpowiedzUsuńTak, to ja! Tulę Cię!!!!
UsuńYep, nie mylisz się. Mi też się spodobało, to naprawdę idealne podsumowanie.
UsuńI powiem tak - jest smutno, będzie jeszcze smutniej, ale w końcu skończy się to dobrze. Należy się im.