Miniaturka 1: Zavzedka 5/?
Część poprzednia: klik
***
Bucky Barnes miał niemałe doświadczenie w
opiekowaniu się dziećmi.
Znaczy, tak
przynajmniej mu mówili. Nadal tego nie pamiętał, a przynajmniej nie do końca.
Fragmenty, urywki – nieskładne, niepełne, wymieszane, trudne do
chronologicznego ułożenia. Jak wysypane z pudełka puzzle, w których brakowało
kilku kluczowych fragmentów, bez których układanka zawsze będzie niepełna.
Nienawidził tego.
Nienawidził tego, jak zepsuty
był. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co inni o nim myślą. Ludzie, którzy
tylko patrzyli, ale nie widzieli. Nie był głupi,
dostrzegał różnice w ich zachowaniu – czasem zupełnie nieznaczne, ale nadal
wywołujące w nim wstyd i poczucie winy – kiedy tylko wchodził do pomieszczenia.
Widział całą gamę spojrzeń i reakcji – od obrzydzenia, przez dystans, wzmożoną
ostrożność, po – fałszywe – współczucie. Czasem miał ochotę
wrzeszczeć, wykrzyczeć im w twarze to, jak obłudni są, ale milczał. Wiedział,
że jego być albo nie być jest zależne od tych ludzi. Jeśli
chciał być, musiał się podporządkować. Zaciskał więc zęby, chwytał
broń i ruszał za Steve’m.
Czasem miał ochotę
chwycić go za szyję i rzucić nim przez cały pokój, wykrzyczeć, że ma przestać
traktować go jak dziecko, jak uszkodzony towar, jak ludzką powłokę naciągniętą
na potłuczone szkło – choć ciągle przecież nie wiedział wszystkiego.
Jednak zaciskał zęby i milczał.
Steve był jego przyjacielem i
chciał dla niego jak najlepiej. Czasem był w tym nieporadny, czasem nie do
końca mu się to udawało, ale nie miał złych zamiarów. Po prostu był Steve’m.
Był jego najlepszym – jedynym – przyjacielem.
Ale to nie oznaczało,
że czasem z trudem nie dusił w sobie chęci skręcenia mu karku i wyrzucenia
przez najbliższe okno.
Wręcz przeciwnie,
ostatnio zdarzało mu się to jeszcze częściej.
Miał na to jednak solidne
usprawiedliwienie – opieka nad dzieckiem dawała mu w kość.
Był w końcu
żołnierzem, nie mamką.
Może i Bucky Barnes miał niemałe
doświadczenie w opiekowaniu się dziećmi, ale dla niego to wszystko było
nowością. Jasne, pamiętał sporą część teorii, ale sama wiedza nie zawsze
przecież wystarcza.
Szczególnie, kiedy
jest się zmodyfikowanym genetycznie mordercą po praniu mózgu, opiekującym się
dzieckiem, będącym wytworem nazistowskiej organizacji.
To brzmiało tak
absurdalnie, że długo zajęło mu uświadomienie sobie, że to dzieje się naprawdę.
A właściwie nadal miewał takie momenty. Spał z kołyską Beccy dosuniętą do
swojego łóżka tak, by zawsze była na wyciągnięcie ręki. By obudzony w środku
nocy mógł jej dotknąć i upewnić się, że nadal tam jest, że wszystko jest w
porządku.
Przez pierwsze noce
nie spał. Wpatrywał się w kołyskę, upewniał się, że w nocy nikt po nią nie
przyjdzie, nie zabierze mu jej. Zastanawiał się, dlaczego Becca nie płacze.
Była przecież dzieckiem, powinna płakać, prawda? Zdrowe dzieci płaczą, by
przypomnieć o swoich potrzebach. Dlaczego więc to nie płakało? Myśl, że Hydra
mogła użyć swoich metod, by ją tego oduczyć,
sprawiała, że ogarniała go wściekłość i niczym niezmącona żądza zemsty.
Miał ochotę rozerwać ich wszystkich na strzępy gołymi rękami, patrzeć jak
krwawią i żałośnie błagają o litość. Ale potem Becca zaczynała kwilić. Nigdy
nie płakała, nie od kiedy wydostali się z bazy Hydry, ale kwiliła, gaworzyła,
piszczała, krzyczała, jakby chciała mu coś powiedzieć swoim własnym,
niezrozumiałym dla niego językiem.
To pomagało mu się uspokoić.
Wiedział, że musi być spokojny, że nie może dać ponieść się złym emocjom. Ma
wtedy zbyt wielkie problemy z panowaniem nad sobą i mógłby niechcący skrzywdzić
dziecko. Jest tak małe, tak delikatne, że wystarczyłby jeden zbyt mocny uścisk.
Pamiętał to. Zrobił to już
kiedyś. Cel miał dziecko.
A mimo tego pozwolili
mu zatrzymać Beccę.
Dlaczego?
To ryzykowne,
nieodpowiedzialne, ale mimo tego Fury ponownie się za nim wstawił.
Steve.
To dzięki Steve’owi.
Gdyby nie był
przyjacielem Steve’a, gdyby nie był Bucky’m Barnesem, już dawno byłby martwy
lub równie bezwolny, co przez ostatnie lata. Nie był naiwny, wiedział to od
początku, choć nikt nie powiedział tego głośno.
Jednak był wdzięczny.
Nie SHIELD, nie Fury’emu czy komukolwiek innemu, a właśnie Steve’owi. Za to, że
się nie poddał, że dał mu szansę nawet wtedy, gdy zorientował się, że jego
dawnego przyjaciela już nie ma. Steve powiedział mu wtedy, że wie, że nie jest
już tym samym człowiekiem, że to rozumie, i że ma nadzieję na to, że kiedyś
znowu zostaną przyjaciółmi.
Zostali. Ale i tak
czasem miał ochotę wyrzucić go przez okno. Najlepiej z najwyższego piętra w
wieżowcu Starka. Albo z Helicarriera. Tak, to byłoby dobre…
Bucky potrząsa głową,
opędzając się od dziwnych myśli. Powinien się skupić.
Nie powinien był się
na to zgadzać. Nie powinni byli wychodzić z mieszkania. Przecież cienkie,
materiałowe ściany wózka nie stanowią żadnej ochrony i tak łatwo byłoby je
przestrzelić.
Nie. Nie powinien o
tym myśleć.
Spogląda na
zawieszoną w wózku, małą, grzechoczącą cicho karuzelę – różnej wielkości białe
i czerwone gwiazdki, i zastanawia się nad tym, jak dobrać słowa.
— Steve? — zaczyna po
dłuższej chwili, nie spoglądając na idącego obok Rogersa. Ten odpowiada mu
mruknięciem, nadal wpatrując się w niebo spod daszka swojej czarnej czapki.
Może wydawać się rozluźniony, zupełnie nieskoncentrowany, ale Bucky wie, że
nikomu nie udałoby się go zaskoczyć, zaatakować. — Dzięki. — Wie, że nie musi
dodawać nic więcej. Steve zrozumie. Zawsze rozumie.
—Nie ma za co. —
Uśmiecha się lekko, spoglądając na Bucky’ego spod ciemnych okularów.
***
Bucky kolejny raz
uderza w ścianę, starając się wyzbyć targającej nim furii. Ściany w ich
mieszkaniu zostały specjalnie wzmocnione, ale mimo tego w miejscu, w które
uderzał, widniało znaczne wgłębienie, a pokruszony tynk leżał
u jego stóp.
Jest wściekły. Tak
cholernie wściekły.
Wypuszcza ciężko
powietrze, zmuszając się do uspokojenia, gdy słyszy znajomy pisk dobiegający z
sąsiedniego pokoju. Jest naprawdę wdzięczny Carter za to, że zabrała Rebeccę do
sypialni. Nie powinna widzieć go wściekłego. Nie chce, by miała jakikolwiek powód
do tego, by się go bać. Nigdy, nawet przez krótki moment.
Kolejny raz uderza
pięścią w ścianę i powoli prostuje palce, by przesunąć po niej dłonią, poczuć
jej chłodną fakturę. Poczuć pod palcami coś stałego. To pomaga.
Bierze głęboki wdech
i odpycha się od ściany, kierując się w stronę siedzącego na kanapie Steve’a.
Wyrywa mu z dłoni teczkę i opada na sofę obok niego, ponownie starając się
przyswoić treść dokumentacji. Jednak już po krótkiej chwili odrzuca ją
Rogersowi z powrotem, nie mogąc skupić się na czytanym tekście. Przejeżdżał po
nim tylko wzrokiem, nie przyswajając żadnej z informacji.
Nadal jest zły.
— Fury jest pewien,
że to właśnie ona? — pyta, opierając się ciężko o oparcie kanapy.
Dmucha, starając się przesunąć w ten sposób opadający mu na twarz kosmyk, gdy
spogląda wyczekująco na Rogersa.
— Wszystko wskazuje
właśnie na nią. — Otwiera teczkę. — To nie byłby pierwszy raz, gdy byłaby
zamieszana w eksperymenty na dzieciach. Ani pierwszy, gdy byłyby to dzieci,
które sama urodziła. Kiedy działała w AIM, wstrzykiwała toksyny swojej córce,
chcąc doprowadzić do mutacji. Cóż, udało jej się.
Bucky zaciska powieki
i uderza głową w oparcie, ściskając prawy nadgarstek.
Chciałby, by Monica
Rappaccini była obok.
Rozszarpałby ją na
strzępy gołymi rękoma – powoli, jak najdokładniej, jak najboleśniej, a potem
zgniótł resztki na miazgę i spalił.
— Buck.
Głos Steve’a wyrywa
go z zamyślenia.
— Co?
— Twoja ręka — mówi,
spoglądając znacząco na palce protezy zaciskające się ciasno wokół prawego
nadgarstka. Rozluźnia uścisk, przyglądając się pozostawionym na skórze śladom.
Nawet nie sądził, że włożył w to tak dużo siły.
— To nic. —
Bagatelizuje, machając lekko obolałą ręką. — Po prostu… Cholera — klnie,
kolejny raz uderzając głową w oparcie. — Cholera. — Przeciera twarz
dłońmi.
Drga nieznacznie, gdy
słyszy ciche kroki w holu.
— Nie wiem, czy cię
to pocieszy, ale Rappaccini jeszcze długo będzie uziemiona w Raftcie — mówi Carter,
wchodząc do salonu. — Współpraca z AIM, z Hydrą, zamieszania w porwania i
napady, eksperymenty na ludziach, klonowanie — wymienia, siadając na
jednym z foteli. — Nie zapowiada się, żeby stamtąd wyszła.
— Pocieszyłaś.
Odrobinę. — Przekrzywia głowę, by na nią spojrzeć. — Zakładam, że Fury nie
pozwoli mi wpaść do niej z wizytą?
— Och, na to pewnie
by pozwolił. Tylko wątpię, by choć kiwnął palcem, żeby wyciągnąć cię stamtąd,
kiedy przyskrzynią cię za efekty twoich odwiedzin. — Uśmiecha się, zakładając
nogę na nogę. — Ale to więzienie SHIELD, więc postaram się załatwić dla ciebie
coś jeszcze.
— Daj mi wszystko, co
mają. — Wskazuje na nią palcem, podnosząc głowę. — A będziesz moją ulubioną
agentką Carter. Nie, żebyś miała wielką konkurencję — dodaje pod wpływem
jej spojrzenia i wzrusza lekko ramionami.
***
Bucky starał się
polubić Tony’ego Starka tak, jak lubił jego ojca, naprawdę się starał. Tylko,
że szczeniak Howarda mu tego nie ułatwiał.
Znosił nazywanie
cyborgiem, Robocopem, czy Terminatorem, znosił rozmowy z protezą i ignorowanie
tego, że jest do niej dołączony, znosił nawet jawne i niedwuznaczne sugerowanie
tego, że Stark uważa go za chłopaka Steve’a – nadal czuje dreszcze, gdy
przypomina sobie o momencie, w którym uświadomił sobie do czego pije Stark –
ale prędzej lub później zawsze nadchodził moment, w którym miał ochotę strzelić
mu prosto w ten jego zadufany w sobie łeb.
Starał się z tym
walczyć, naprawdę. I znalazł nawet genialny sposób na zduszenie w zarodku
swoich morderczych zapędów – całkowite ignorowanie Starka. Czego ten oczywiście
także mu nie ułatwiał.
/Nauczony doświadczeniem
podchodził też sceptycznie do wszystkich prezentów, który Tony Stark mu
podsyłał. Dostał od niego zbyt wiele… dziwnych rzeczy, by nie uważać, że nie
wszystkie podrzucane do mieszkania paczki są oznakami dobroci jego serca. Coraz
częściej były to raczej oznaki jego spaczonego poczucia humoru, którego Bucky
zdecydowanie z nim nie dzielił. A przynajmniej już nie.
Dlatego kiedy Steve
postawił przed nim kolejną paczkę od Starka, nie mógł nie podjeść do tego z
rezerwą.
Wpółleżąc na łóżku,
stara się jednocześnie przyjrzeć paczce – małej, białej, finezyjnie owiniętej
jasnofioletową kokardką, i nie spuszczać przy tym wzroku z leżącej obok na
brzuchu Beccy. Jest to o wiele trudniejsze, niż mogłoby się wydawać.
— Jak myślisz,
powinniśmy się bać tego, co jest w środku? —mruczy, przeczesując palcami prawej
ręki cienkie włosy na głowie Rebeccy. Ta w odpowiedzi wydaje z siebie
niezidentyfikowany, lekko bulgotliwy dźwięk, opluwając się przy tym. — Tak,
masz rację. — Wzdycha, ocierając jej brodę skrawkiem rękawa. Delikatnie,
musisz robić to delikatnie – upomina się w myślach,
jednocześnie zastanawiając się nad tym, jak gwałtowny zwrot – kolejny w ciągu
tak krótkiego czasu, zresztą – wykonało jego życie. Winter Soldier opiekujący
się dzieckiem, kto by pomyślał? Czyż nie brzmi to niedorzecznie?
Brzmi. Oczywiście, że
brzmi. Ludzie nie będą traktowali tego poważnie, nie będą wstanie pogodzić się
z tym, że ktoś taki – ktoś, kogo jeszcze nie tak dawno sądzono, kogo brudy
prano przed całym światem, może wychować dziecko, może wpoić mu zasady i normy
obowiązujące w życiu w społeczeństwie.
Przesuwa Becce na
środek łóżka i wstaje, by sięgnąć na stojącą na komodzie paczkę. Robi wszystko
tak szybko, jak tylko jest wstanie, by jak najbardziej zmniejszyć ryzyko tego,
że Becca zdąży coś wywinąć. W końcu ma jego geny. Lepiej nie ryzykować.
Opada na łóżko,
kładąc pakunek obok swojego uda. Tak, by jednocześnie mieć na oku i paczkę, i
Rebeccę.
Zaczyna rozwijać
wstążkę, a Becca śledzi wzrokiem ruch jego metalowej dłoni. Już pierwszego dnia
zauważył, że proteza zdawała się ją fascynować, a błysk metalu i cichy szum,
które towarzyszyły ruchom łusek protezy, wywoływały u niej głośne, radosne
piski.
— Już kręcą cię
błyskotki, co? Ach, te kobiety. — Uśmiecha się do kręcącej się w miejscu Beccy.
Otwiera paczkę, odkładając
wstążkę z daleka od dziecka, i wywraca oczami na widok tego, co znajduje się w
środku.
Wyciąga czerwone
śpioszki z dużym, złotym napisem „Team Iron Man” na samym środku.
—Po moim trupie,
Stark. Po moim cho… — przerywa, spoglądając na dziecko. — …robliwie martwym
trupie.
Końcówka naj :D
OdpowiedzUsuń