Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (9/?)
Opowiadanie dostępne również na Wattpadzie.
***
Bucky naprawdę nie wiedział, co powinien zrobić, by zdołać jakoś
wyplątać się z tego wszystkiego. Naprawdę nie wiedział i nie przychodził mu do
głowy nikt, kto mógłby to wiedzieć.
Cała ta sprawa z chorymi liścikami i śledzącym go niewidzialnym prześladowcą
powoli zaczynała doprowadzać go do szału. Nie rozumiał, co się dzieje i jak to
możliwe, że mimo wszystkich tych paranoi, jakie towarzyszyły mu po powrocie z
misji, dawał się tak zaskakiwać. Jak to możliwe, że nie był wstanie dostrzec,
że ktoś go śledzi. Wplątał się w niezłe bagno i nie wiedział, jak ma się z tego
wygrzebać. Nie miał najmniejszego pojęcia. I zdecydowanie nie było to
pokrzepiające.
— I co my mamy teraz, kurna, zrobić, co Bob?
Może i gadanie z ruszającym się niebieskim glutem nie było
najlepszym wyjściem z sytuacji i tylko się pogrążał, ale… Co innego mu
pozostało? Nie wróci przecież do domu, to nie wchodziło w grę. Jeszcze nie
teraz, nie tak. Nie pójdzie też obudzić Rogersa, ani jego współlokatora…
Watsona? Wilsona? Nelsona? Jakoś tak to chyba leciało. Nieważne. Grunt, że
pozostawały mu jedynie własne myśli i ruszający się glut. Najpierw chciał mówić
na niego Blob, ale po dłuższym zastanowieniu stwierdził, że Bob będzie lepszą
ksywką. I tak, to było chore, ale co mógł poradzić?
Do tego jeszcze cała ta sprawa z tymi pieprzonymi liścikami i
niewidzialnym prześladowcą, która doprowadzała go zwyczajnie do szału. Był, do
diabła, żołnierzem! Jak mógł nie dostrzegać, że ktoś go śledzi?!
Choć problemem był nie fakt, że nie potrafi zorientować się, że
ktoś go śledzi, bo do tych wniosków doszedł już w mieszkaniu Rogersa, a fakt,
że nie mógł dostrzec sprawcy tego zamieszania.
Odpadała teoria, że to wszystko było tylko jego urojeniem, bo – o
dziwo – dostrzegał je nie tylko on. Ale też nie tylko on nie dostrzegł tego
cholernego prześladowcy.
Ale z drugiej strony, dlaczego ktoś w ogóle miałby go śledzić?
Wypadł z gry już dawno temu i zdecydowanie nie był na bieżąco z
ważnymi nazwiskami czy tajnymi, wojskowymi planami. Nie bardzo widział więc w
tym sens.
Głupi żart małolatów z sąsiedztwa? W to także wątpił. Dzieciaki
nie kręciłyby się pośrodku lasu o takiej porze i nie potrafiłyby tak znikać
Więc kto to, do cholery, był?
Niewiedza była frustrująca. Choć było to mało powiedziane. On
niemal wpadł w szał, którego nie mógł po sobie pokazać.
Westchnął i przetarł zmęczoną twarz, zanim zagonił Boba z powrotem
do pudełka po lekach.
Był zmęczony i wymięty jak diabli.
Westchnął raz jeszcze, znacznie ciężej niż poprzednio, podpierając
twarz na ręce, której łokieć wsparł na kolanie. To będzie raczej ciężka noc.
***
W nocy śniło mu się, że spadał.
Pamiętał zimny wiatr, pamiętał okowy lodu, dłonie próbujące
dotknąć jego ciała i głośny stukot, odgłos zderzającego się metalu, który
wbijał się w jego umysł ostrymi, trującymi szpilami.
Pamiętał, że ktoś krzyczał jego imię.
Nie potrafił przywołać całego obrazu. Były tylko strzępy i…
Pamiętał czerwień, która barwiła biel. Pamiętał też
błękit. Pamiętał błękit, czerwień i brąz, które oddalały się od niego,
znikały pod śnieżną wichurą, nachodzącą do oczu, odbierającej dech i…
Pamiętał, że ktoś krzyczał jego imię.
Pamiętał tak dobrze słyszalny w tym głosie ból, tę panikę,
która potęgowała się z każdą sekundą, kumulowała się, by wybuchnąć, kiedy jego
palce niemal musnęły wyciągniętą w jego stronę dłoń.
A potem była tylko czerń i czerwień, która barwiła biel.
***
Bucky
zdecydowanie nie spał dobrze tej nocy.
Tak
właściwie, to nie spał wcale, wyrywany z krótkiego snu niemal regularnie, jakby
staruszek Morfeusza czuwał i pilnował tego, by nie zaznał zbyt dużej ilości
snu. Nie wolno go w końcu rozpuszczać, prawda?
Przez
pół nocy i niemal cały poranek dręczyła go myśl, że jednak powinien przestać
się wygłupiać, wrócić do domu i grzecznie wrócić na leczenie, ale… Miał
wrażenie, że te myśli to jedynie obce głosy w jego głowie, które próbują wmówić
mu, że najgorsze wybory będą dla niego najlepszą decyzją.
Nie
był jednak głupi i wiedział, że coś tu jest cholernie nie tak. A jeśli naprawdę
łaził za nim jakiś chory prześladowca, lepiej było trzymać go jak najdalej od
domu.
— Chcesz sprawdzić tę teorię ze szpitalem? — spytał go Steve
Rogers, kiedy siedzieli przy jednym stole, popijając nieco zbyt mocną kawę.
— O tak, zawędruję od razu na oddział zamknięty — mruknął znad
kubka. — Kaftan pewnie już na mnie czeka — dokończył jeszcze nieco kąśliwie,
zanim upił łyk. Zbyt mocna i zbyt gorąca.
— Nie musimy… Nie musimy tam wchodzić. Nie to… Nie to, żeby
sądził, że ty nadajesz się… — Rogers przerwał wpół zdania i odetchnął głęboko,
zanim znów zabrał się za mówienie: — Możemy tylko rozejrzeć się wokół. Jeśli
Sam miał rację i to… i to wszystko jakoś się łączy, to…
— To co? — Uniósł jedną brew. — Razem wylądujemy na tym oddziale? Wspaniały
plan! — prychnął.
— Nie bądź taki pesymistyczno-ironiczny, co? — Steve spojrzał na
niego nieco krzywo. — Może nie będzie…
Odstawił kubek i przerwał mu ruchem dłoni.
— Nie mów „nie będzie tak źle”, bo Bob wyląduje w twojej kawie. A
tak kawa na twoich spodniach. — Okej, może i powinien być milszy, ale
zdecydowanie nie był w nastroju. I skądś – choć nie wiedział, skąd – wiedział,
że Steve’a to nie obrazi.
Ten posłał mu jednak lekko niedowierzające spojrzenie, jakby
chciał wiedzieć, czy naprawdę był gotów to zrobić. I szybko zorientował się, że
jak najbardziej tak. I że jest też
gotów zrobić o wiele więcej. Ale to już inna historia. Zdecydowanie inna.
— Co właściwie zamierzasz z nim zrobić? — spytał go Steve po dłuższej chwili ciszy,
jaką spędzili wpatrując się w swoje kubki z kawą. Bucky nie cierpiał zbyt
mocnej kawy. — Wiesz, z… Bobem.
Bucky wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia — przyznał szczerze. — Przecież go nigdzie nie
zaniosę. Zamietliby sprawę pod dywan i wykorzystali fakt, że mają mnie za
wariata — powiedział, dopiero po chwili orientując się, że powiedział „mają
mnie za wariata”, a nie „jestem wariatem”. Nie wiedział dlaczego. To był…
impuls. Tak, tak chyba można to nazwać.
— Ale… Nie będziesz go chyba wiecznie trzymać w pudełku po lekach?
— spytał z lekką nutką nadziei. — To chyba niezbyt bezpieczne?
— Musisz oswoić się z myślą, że obcowanie ze mną nie zalicza się
do najbezpieczniejszych. — Uśmiechnął się półgębkiem, dbając o to, by w tym
uśmiechu było coś ostrego.
— Jeśli miało mnie to zniechęcić… Przykro mi. — W odróżnieniu do
uśmiechu Bucky’ego, ten Steve’a był najprzyjaźniejszą rzeczą, jaką Barnes miał
okazję widzieć… od dawna. Jak jakieś cholerne słońce.
I to było… To było tak dziwne i peszące, że Bucky uciekł wzrokiem
gdzieś w bok, wbijając go w ścianę, a potem wstał, by opłukać kubek – ukradkiem
wylewając resztkę kawy do zlewu… – a potem wstawić go do zmywarki. Steve
pokazał mu wczoraj co i jak, bo nie chciał… On po prostu lubił mieć to ułudne
wrażenie, że potrafi sam o siebie zadbać. Tyle i aż tyle.
Obmywając kubek, uniósł lekko głowę, spoglądając przez małe,
kuchenne okno, którego widok wychodził na ulicę przed kamienicą. Na pierwszy
rzut oka nic podejrzanego. Ot, kilku gości przy czerwonym cadillacu, dwie kobiety
z grupką dzieci, dziewczyna robiąca zdjęcia ptakom, facet z psem. Codzienny,
zwyczajny widok. Ale…
Przez chwilę miał wrażenie, że obiektyw aparatu tej młodej
blondynki jest skierowany wprost na niego, że przez krótką chwilę, może przez
jakiś ułamek sekundy ich spojrzenia skrzyżowały się pomimo dzielącej ich
odległości. Ale nie, to nie było przecież możliwe, prawda?
Pokręcił więc jedynie głową i odsunął się od okna. Powinien wziąć
się garść i przestać wmawiać sobie rzeczy, które nie miały miejsca. Koniecznie.
***
Szpital przy siedemnastej przecznicy Daybrak Avenue w Firehaven zawsze
przypominał Bucky’emu nieudolnie złożoną układankę, w której ktoś pomieszał
części z kilku pudełek i próbował stworzyć z nich jedno. Z niezbyt udanym
skutkiem.
Cały kompleks zajmował sporą powierzchnię, otoczoną ze wszystkich
stron drogami, co sprawiało, że mimo oddalenia od centrum dojazd do niego nie
stanowił problemu. Co prawda główny budynek został odrestaurowany całkiem
niedawno i w niczym nie ustępował wszystkim tym wręcz lśniącym placówkom z
telewizyjnych seriali. W nieco gorszym stanie zajmował się budynek mieszczący
wszelkiej maści przychodnie. Osobnym budynek przeznaczono także na kostnicę,
prosektorium i całą resztę pomieszczeń przeznaczonych dla tych najmniej
kłopotliwych już pacjentów. Ostatni budynek, odgrodzony od całego kompleksu
imponującym, zdobnym i kutym – i całkowicie nie w jego guście, to musiał
przyznać – płotem, który z obu stron otoczony był gęstym żywopłotem. Dawniej,
zanim wybudowany nowy budynek, znajdował się tutaj szpital. Jednak kiedy miasto
się rozrosło i mieszkańców przybyło – wciąż było jednak przysłowiową dziurą… –
okazał się niewystarczający, a rozbudowanie go zgodnie z prawami dotyczącymi
zabytków – zbyt kosztowne, zdecydowano się postawić nowy szpital. A co ze
starym?
Jeśli Bucky miałby być szczery, to ten mały, przeklęty, ceglany
budyneczek długo gościł w jego koszmarach i przyprawiał go o dreszcze. Bo może
i wyglądał jak mała, stara kamieniczka, ale był czymś o wiele gorszym. Pieprzonym
oddziałem zamkniętym.
Firehaven może i było niewielkim miastem, ale otoczone było przez
jeszcze większe dziury, co sprzyjało istnieniu tutaj tego przybytku diabła. Chociaż
tak, tak, Bucky doskonale wiedział, że nie powinien mówić o tym miejscu w taki
sposób, bo to nie ono było problemem. Tak właściwie… Jego problemy zaczęły się
dopiero po tym, jak wypisano go z tego miejsca.
Kiedy trafił do prywatnego gabinetu – Z... – doktora Broussarda i…
— Nie skojarzyłem tego adresu, bo dzielnice idą równolegle. Ten
budynek leży już pod innym adresem — powiedział, otrząsając się z dziwnych
myśli. — Myślisz, że to ma jakiś sens? — Obrócił głowę, by spojrzeć na
siedzącego na miejscu kierowcy Rogersa.
— To… Nie wiem — przyznał i Bucky mógł mieć pewność, że ten mówi
szczerze. — Ale może coś jest na rzeczy? Może… Może to ktoś stąd podrzuca ci te
liściki? Znaczy… Nie mówię, że to pacjent, ale to może być pacjent. Może być to
jednak też ktoś z personelu. Nie przychodzi ci na myśl żadne nazwisko?
Bucky niestety musiał przyznać przed samym sobą, że nie,
kompletnie nie. Ma pustkę w głowie. Nie była to jednak taka znowu nowość.
Czasem wciąż mu się to zdarzało.
Rozumiał jednak, że Steve może być przejęty. W końcu ten ktoś, kto
za cel swojego nudnego życia postawił sobie łażenie za kimś tak… osobliwym jak
Bucky, zawędrował także do mieszkania Rogersa. Był to więc dobry argument za
tym, by ten wiedział, kim ten złakniony jakiś emocji desperat jest.
I tak, opisywanie go w ten nieco niepoważny sposób pomagało.
— Nie wiem — przyznał szczerze. — I nie wiem, czy zagłębianie się
w to ma większy sens. Bo co, mam tam iść i… No i niby co dalej? Mam tam pójść i
co, spytać, czy czasem nie wiedzą czegoś na temat niebieskiego gluta w mojej
ścianie i psychola, który mnie śledzi? Tak, genialny plan — prychnął, opadając
plecami na oparcie siedzenia.
— Ale może warto spróbować? — zaproponował Steve i brzmiało to o
wiele bardziej nieśmiało, niż zapewne powinno.
Bucky spojrzał na niego jedynie kątem oka, przez chwilę żałując,
że nie ma tu z nimi żadnego głosu rozsądku. Przydałby im się. Naprawdę. Bo to
wszystko było zdecydowanie zbyt szalone niż powinno.
Zdecydowanie.
— Wejdę do poczekalni, nie dalej. I nie będę wypytywać ludzi o
żadne pochrzanione głupoty — zastrzegł. — Wejdę, rozejrzę się i wyjdę — raz
jeszcze powtórzył warunki, otwierając drzwi od strony pasażera i wychodząc.
Zatrzymał się jednak w tym pół kroku pomiędzy autem i krawężnikiem, zacisnął
palce na krawędzi dachu i obejrzał się, patrząc na Steve’a. — Ale ty to idziesz
ze mną. To twój durny plan.
Steve uśmiechnął się jedynie lekko w odpowiedzi, odpiął pas, wyjął
kluczyki ze stacyjki i wysiadł, zamykając za sobą drzwi, a potem auto. Okrążył
je i w kilku krokach dogonił Bucky’ego, który mimo swojego ultimatum ani myślał
za nim czekać.
Kiedy odruchowo obejrzał się za siebie, mógł dostrzec, że tuż za
nimi zaparkował czerwony cadillac. Nie zwrócił na to jednak zbyt wielkiej
uwagi, bo i dlaczego miałby? To nic dziwnego, nic podejrzanego.
Część małego parku, jaki otaczał budynek, była nieogrodzona i
dostępna nie tylko dla odwiedzających, ale także pacjentów, których nie było
stać na leczenie w jednym z droższych gabinetów w centrum. Bucky miał niestety
tego pecha, że jeśli chodziło o leczenie i zdrowie, to w jego rodzinie
wyłuskałoby na to nawet ostatniego centa. W tym przypadku naprawdę niestety.
Sam park i "tereny rekreacyjne" lezące pomiędzy
budynkami prezentowały się całkiem nieźle i gdyby ktoś nie wiedział, gdzie
właśnie się znajduje, mógłby być przekonany, że to zwykły, zadbany park
miejski. Ewentualnie tereny zielone jakiegoś zamkniętego osiedla, co
tłumaczyłoby ogrodzenia. Ale cóż, co, jak co, ale Firehaven miało piękne tereny
zielone. Nawet takie.
— Sam mówił, że pracują tutaj dobrzy ludzie — powiedział Steve po
dłuższej chwili ciszy.
— Każdy tak mówi. Znaczy,
każdy, kto tutaj pracuje — odpowiedział mu, dobierając do tego odrobinę
bardziej kąśliwy ton niż powinien. Ale czy nie miał odrobiny racji? Każdy
będzie bronił i usprawiedliwiał swoich.
— Sam to dobry człowiek…
— A czy mówię, że nim nie jest? — Zerknął na niego. — Spokojnie,
nie obrażam go. Nie musisz go usprawiedliwiać.
Widział jeszcze, jak Steve skina głową, zanim odwrócił wzrok, na
powrót skupiając się na wgapianiu się… Cóż, we własne stopy, bo ciężko było mu
patrzeć przed siebie, na ten przeklęty budynek i drzwi.
— Może… Może to ty będziesz mówił, co? — spytał po chwili. Bo hej,
skoro ten ktoś znał jego adres, był przy jego domu, to sprawa dotyczyła też
niego, prawda? — A ja będę stać obok i udawać, że wcale a wcale to nie tak, że
nie wiem, co tam robię?
Steve przystanął i spojrzał na niego z wyraźnym powątpieniem.
— To… Nie taki był cel? — spytał ostrożnie, najwyraźniej wciąż zastanawiając
się nad tym, co powinien powiedzieć. — Ale… Tak, możemy spróbować. Ja odwrócę uwagę,
a ty się rozejrzysz? Może… Może to coś da? Może zauwa…
— Trochę za dużo tych „może” — mruknął, wchodząc mu w słowo.
— Ale w gruncie rzeczy „może” jest lepsze od kategorycznego „nie”?
— Już nie bądź takim znowu optymistą, co? — Łypnął na niego okiem.
Steve najwyraźniej stwierdził, że zamilknięcie będzie
najrozsądniejszą decyzją. I Bucky był mu za to naprawdę wdzięczny, dlatego nie
zamierzał w żaden sposób jej przerywać. Tym bardziej, że nie bardzo mieli już
na to czas czy miejsce.
Nim Rogers zdążył choć wyciągnąć dłoń w stronę klamki, Bucky
otworzył przed nim drzwi, zmuszając go tym do tego, by wszedł do środka jako
pierwszy. Bo nie ukrywał, że kierowało nim właśnie to, a nie nieco przeinaczone
dobre wychowanie.
Parter budynku, który służył za swoiste lobby, recepcję,
poczekalnie, izbę przyjęć, czy jakkolwiek inaczej można było to jeszcze nazwać,
nie wyglądał jak typowe szpitalne pomieszczenie – i dzięki Bogu nie miał tego
specyficznego zapachu medykamentów – głównie dzięki dużym oknom, wpuszczającym
do środka wiele słońca, a także dominującym tu ciepłym barwom, kwiatom stojącym
w rogach pomieszczenia czy poduszkom na kanapach. Ale przez panującą tutaj atmosferę
i tak nie udawało im się nikogo oszukać.
W poczekalni było obecnych kilka osób, a pielęgniarka widoczna
przez okno rejestracji pielęgniarka z zapałem wpisywała coś do komputera, co
ułatwiło zdecydowanie sprawę rozejrzenia się. Nie, żeby to coś dało.
Nie rozpoznawał żadnej z obecnych tu osób, a twarz młodej,
blondwłosej pielęgniarki nic a nic mu nie mówiła. Grzecznie się więc przywitał
i udał kolejną osobę czekającą w kolejce do recepcji, gabinetu czy Bóg jeden
wie dokąd, przy okazji skupiając się na czytaniu nazwisk z tabliczek na
ścianach. Część z niech kojarzył, części nie, ale to wciąż było zbyt mało. Nic
z tego nie wynikało i nie widział żadnego powodu, by któraś z tych osób miała
stroić sobie z niego takie żarty. Chyba, że był to jakiś nowy i dziwny sposób
na odzyskanie pacjenta, by zgarnąć nieco kasy…
Rozejrzał się wokół, szukając wzrokiem Rogera, którego nie było
tam, gdzie go zostawił. Stał za to przy oknie rejestracji i rozmawiał – a raczej
próbował rozmawiać… – z siedzącą tam młodą, jasnowłosą pielęgniarką w białym
kompleciku. Pięknie. A więc przyszli tutaj na amory? Może i jemu niech kogoś
przygrucha? O tak, proszę bardzo, Bucky lubi rude.
Westchnął, nawet nie ukrywając tej… odrobiny narastającej w nim
irytacji – naprawdę nie był w stanie nic poradzić na swoje humorki, słowo
żołnierza… nie to, żeby jakoś szczególnie próbował… – i ruszył w tamtą stronę.
Dzięki kątowi, pod jakim patrzył na blat biurka stojący za okienkiem,
dostrzec mógł leżącą na blacie teczkę. Nie widział co prawda imienia, ale
doskonale widział za do poprzedzające je nazwisko. I znał je. Nie wiedział
skąd, ale znał. Jak mógłby jednak…?
Miał nadzieję, że Steve wybaczy mu całe to zamieszanie, ale nie
widział innego wyjścia. Wyciągnął telefon z kieszeni i udając w pełni zapatrzonego
w ekran, przeszedł obok Steve’a, wpadając na niego i umiejętnie podcinając mu
przy tym nogi. Dzięki temu ten z hukiem wylądował na wykafelkowanej podłodze –
cały ten wypadek jedynie wyglądał nieco groźnie, ale wiedział, że nic się
Rogersowi nie stanie – skupiając tym samym na sobie wzrok ludzi i całą uwagę
pielęgniarki, która poderwała się z krzesła, żeby upewnić się, że Rogers nie
rozbił sobie głowy.
Co prawda nie wyszła stamtąd ani nie oddaliła się, ale była na
tyle zajęta masującym obolały tył głowy Steve’m, by mógł wykorzystać moment jej
nieuwagi, wrzucić telefon do kieszeniu, a potem wsunąć rękę pod odgradzającą
rejestrację szybą i zwyczajnie zgarnąć z blatu teczkę, którą momentalnie
schował pod bluzą.
— O Boże, przepraszam, ja nie chciałem — jęknął zbolałym tonem,
pochylając się nad Steve’m, który patrzył na niego nieco spode łba. I był to
chyba najgroźniejszy wyraz twarzy, na jaki mógł liczyć z jego strony. — Ja po
prostu…
— Nic się nie stało — zapewnił go, podnosząc się z podłogi. — Naprawdę — podkreślił, tym razem mówiąc
to chyba bardziej do pielęgniarki niż do niego. — Brat zapomina czasem o całym,
Bożym świecie, ale… — Uśmiechnął się do niego, chwytając jego ramię. — Rodzinie
wszystko się wybacza.
— Wiem coś o tym — zaśmiała się ciepło. — Moja ciotka potrafi być
naprawdę uciążliwa, ale… I tak będę zarywać kolejne noce na rozmowach z nią. —
Uśmiechnęła się. — Cieszę się, że nic się panu nie stało.
Przez chwilę jedynie patrzyli na siebie, aż Steve skinął głową i
odchrząknął, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze. Jednak zanim udało mu się to
zrobić, Bucky szarpnął jego ramię, dając mu tym znać, że to nie pora na amory i
muszą się zbierać. Dlatego nie czekał na żadną jego reakcję, pożegnał się
szybko, rzucając jeszcze niby do Steve’a, że pomylił daty, a potem wyciągnął go
z budynku.
— Co to miało być? — spytał go Steve, zdecydowanie zbyt głośnym
niby szeptem, kiedy oddalili się od wejścia na dobrych kilkanaście kroków. — Co
ty…
— Mówiłem, że mam inne metody.
— Nie, nie mówiłeś.
— A więc chciałem powiedzieć. — Wzruszył ramionami, zerkając na
Steve’a przelotnie. Był zbyt wyprostowany, zbyt spięty. To źle.
— Jak możesz być tak nonszalancki? Złamałeś prawo! — Steve niemal
jęknął, oglądając się za siebie, jakby spodziewał się policyjnego pościgu.
— Nie pierwszy i nie ostatni raz…
— Ale to nie… Ja… Ale tym razem ja złamałem jest z tobą! —
wykrztusił z siebie wreszcie. Czyżby nadszarpnął jego nerwy na tyle, by to
dziwaczna, słowotokowa jąkanina zaczęła wracać? Boże, jakikolwiek Boże, tylko nie to. To irytujące – pomyślał. — Wróć tam i oddaj to, a może…
— Nie ma mowy — prychnął. — Oddam, jak przestanie mi być
potrzebne. — Rozłożyłby ramiona, gdyby mógł, bo pasowałoby to idealnie do jego
tonu. — A teraz przestań histeryzować, Rogers. Masz w schowku kosmicznego gluta
i zadajesz się ze zbiegłym z domu świtem, więc przykro mi, ale i tak masz już
problemu.
Steve przystanął i jeszcze przez chwilę patrzył na niego wzrokiem
zbitego szczeniaka, ale kiedy zorientował się, że Bucky ani myśli choć zwolnić,
jedynie pokręcił głową, westchnął i na powrót ruszył za nim, jakby
dżentelmeński obowiązek chłopca z dobrego domu nakazał mu otworzyć drzwi przed
kaleką.
Bucky posłał mu jednie spojrzenie mówiące „No weź”, ale bez
grymaszenia wsiadł do środka i zapiął pas. Nie otworzył jednak jeszcze teczki.
— Dokąd mam jechać? — spytał Steve, zajmując miejsce kierowcy. —
Może chcesz…
— Nie — przerwał mu w pół słowa, jakby podświadomie wiedząc, że
Steve zapyta o dom. — Nie jedź do mieszkania. Jeśli możesz… Chcę zrobić kilka
zdjęć nad klifem, masz aparat tego twojego współlokatora?
— Sama? Tak, mam. — Skinął głową, odpalając samochód. — Jak
mogliśmy nie pomyśleć o tym wcześniej, to przecież…
— To raczej nie coś, z czym ma się do czynienia na co dzień.
— I do czego jest się szkolonym — zgodził się z nim, włączając się
do ruchu.
Bucky w odpowiedzi jedynie na niego spojrzał, ale nie powiedział
nic więcej.
Kiedy myślał o całej tej sprawie, żadne racjonalne wyjaśnienia nie
przychodziły mu do głowy. Całe doświadczenie, wszystkie te nauki, jakie wyniósł
z tego całego bagna, w jakie popchnęła go marzycielska wizja i stek kłamstw,
były do niczego. Gdziekolwiek by nie poszedł, czegokolwiek by nie powiedział… I
tak nikt by mu nie uwierzył, prawda? Nie było na to szans. O takich sprawach
mówiło się tylko wtedy, kiedy chciano narobić szumu, zyskać temat dnia, może
nawet tygodnia. Dać pożywkę tym wszystkim sępom. Nic więcej. A nawet jeśli ktoś
by mu uwierzył, musiałby być równie szalony, co on. W innym przypadku ten ktoś odszedłby. Dla własnego dobra.
Wyciągnął teczkę dopiero wtedy, kiedy znaleźli się na otoczonej
lasami drodze za miastem. Nie wiedział, skąd mu się to wzięło, ale nie sądził,
by zrobienie tego w mieście, wśród nie mogących tego dostrzec, ale wciąż obecnych
ludziach i kamerach, było dobrym pomysłem.
Ot zwykła dokumentacja medyczna. Świeża, bardzo świeża, z
większością dat pochodzącą z ostatnich dni, także z dzisiaj. A to nazwisko było…
Odruchowo zerknął w boczne lusterko. Nie widział w nim wiele, bo
było w końcu ustawione pod Steve’a, ale dostrzegł, że w ich stronę zbliża się
jakieś auto. Na tyle szybko, że Steve postanowił dać się wyminąć i już zawczasu
zjechał bliżej prawej krawędzi.
— Więc, czego się dowiedziałeś, mistrzu zbrodni? — Steve
uśmiechnął się lekko, obracając głowę w jego stronę.
— Znam skądś to nazwisko. Znałem Ma… — urwał w pół zdania, kiedy
całym samochodem szarpnęło od impetu uderzenia. — Co jest, do cholery?!
Steve starał się manewrować, odzyskać jakoś przyczepność, ale
rozkołysane auto z trudem utrzymywało się na drodze. W innych okolicznościach
Bucky podziwiałby to, że nie zawinęli się jeszcze wokół żadnego z przydrożnych
drzew, ale był zbyt wściekły, zaskoczony i przerażony tym, że do cholery,
pieprzony czerwony cadillac wjechał prosto w nich i wszystko wskazywało na to,
że zamierzał powtórzyć ten manewr.
I tak właśnie się stało, a rozpędzone auto uderzyło w lewy bok
auta, wyrzucając ich z drogi.
Wypuścił teczkę z dłoni, kiedy świat zaczął przypominać jakiś
cholerny rollercoaster, a pasy najpewniej zgniotły mu żebra.
Przez chwilę widział przed oczami jedynie ciemność – od kiedy
ciemność wyglądała jak krew…? – a kiedy udało mu się zmusić do otworzenia oczu,
dostrzegł niemal bezwładnie zwisające do góry nogami ciało Rogersa, krew
ściekającą z jego czoła i…
Szarpnął się, próbując jakoś uwolnić z tych pieprzonych pasów, ale
jego niemal krzyczące z bólu żebra, obolały kar, jego drżąca ręka niewiele mu w
tym pomagały. Wiedział jednak, że nie ma wyjścia, że musi coś zrobić i on…
Przełknął krew, która wezbrała mu w ustach, zignorował ucisk w
głowie i spojrzał w górę, na zaklinowaną pod pedałem teczkę. Zmusił się jednak
do odwrócenia od niej wzroku, zignorowania jej. Musiał znaleźć telefon, gdzie
był jego pieprzony telefon?!
Nie może dać się zwariować, nie może, on…
Oddech ugrzązł mu w gardle razem z krwią, którą wciągał nosem,
kiedy pisk w uszach ustąpił odgłosowi mlaszczących kroków. Z trudem zmusił się
do przesunięcia wzroku, do spojrzenia przez potłuczone okno po swojej prawej.
W innej sytuacji mogłoby wydawać się to zabawne, ale teraz błysk
czerwonego lakieru w oddali i widok wytartych dżinsów na nogach stojącego za
oknem mężczyzny był gorszy od…
Nie, nie, nie… Nie
może dać się zwariować, on nie…
Zacisnął zęby, gotowy na śmierć, gotowy na cokolwiek, co miało
teraz nadejść. Nie mógł się bronić, nie mógł uciec, nie mógł wykonać żadnego
ruchu i…
Nic nie nadeszło.
Zamiast tego, kiedy zmusił się do spojrzenia w dół, na wgnieciony
dach samochodu, mógł dostrzec coś, co wydusiło z niego cichy, bolesny i
świszczący śmiech, któremu akompaniował odgłos oddalających się kroków i pisku
opon.
Była tam, tak idealnie prosta, idealnie śnieżnobiała, drwiąc z
niego i całej tej chorej, popieprzonej sytuacji. Pieprzona koperta.
***
Komentarze
Prześlij komentarz