Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (8/?)

N: Łolaboga, wreszcie coś zaczyna się dziać!
Opowiadanie dostępne również na Wattpadzie.
***
желание
ржaвый

Ciąg dziwnych znaków wydawał się być Steve’owi całkowicie obcy, niezrozumiały, ale jednak… ale jednak miał w sobie coś, co wzbudzało w nim dziwny, nieznany niepokój. Wiedział, że to bezsensowne, ale… Ale ostatnio wszystko stało się właśnie takie. Pozbawione sensu, jakiejkolwiek logiki.
Nie potrafił pojąć, jak to możliwe, że jego życie znalazło się na tak dziwnym zakręcie… Choć nie, powinien nazwać to raczej rozdrożem, z którego mógł zejść na skrajnie różne od siebie sposoby. Resztki jego zdrowego rozsądku kazały mu uciekać jak najdalej od wszystkiego, co było związane z Bucky’m Barnesem, ale… Kiedy tylko mężczyzna pojawiał się obok, znikał wszelki zdrowy rozsądek.

I wszelki sens.

Ale wiedział, że coś tu jest bardzo nie tak. I chyba naprawdę musiał być chory psychicznie. Naprawdę. Bo nie było innego wytłumaczenia dla tego, że pozwolił wyrwać się Bucky’emu Barnesowi z mieszkania i zaprowadzić na sławetny klif, na którym ponoć już był, ale którego nie pamiętał. Znaczy… podświadomie kojarzył to miejsce, ale miał wrażenie, że ktoś wyrwał mu część wspomnień z głowy i pozostawił jedynie pustkę.

To wszystko było chore. To…

— Oglądałeś „Kurczaka Małego”?

Spojrzał na Barnesa niemal całkowicie bezrozumnie, wyrwany z zamyślenia.

— Co… Co proszę?

Naprawdę nie rozumiał, do czego może dążyć Bucky i co to ma do rzeczy.

— „Kurczak Mały” — powtórzył i spojrzał na niego, jakby oczekiwał nagłego olśnienia. Kiedy nie nadeszło, westchnął tylko i kontynuował: — To taka bajka, oglądałem z siostrami. Był tam taki kurduplowaty wypłosz, który próbował przekonać wszystkich, że niebo pęka. Nikt mu nie wierzył, bo wiesz, kto by uwierzył, nie? — parsknął. — I później okazało się, że wypłosz miał rację.

— I niebo spadło im na głowę? — spytał ostrożnie.

— Nie. — Pokręcił głową. — Znaczy… tak trochę, bo okazało się, że spadające niebo było zakamuflowanymi statkami obcych… Może czeka nas bliskie spotkanie trzeciego stopnia?

Steve wiedział, że Bucky próbuje zażartować, jednak cała jego postawa, ton jego głosu, jego zmęczone spojrzenie wbite w rozbłysk na niebie – to wszystko pokazywało, że Steve zdecydowanie nie był tutaj jedynym, który miał dość. Dość wszystkiego. Dość całego tego niezrozumienia.
Spojrzał w stronę nieba, szybko wracając nim jednak do twarzy Bucky’ego. Mógł więc obserwować, jak jego rozgoryczenie zmienia się w skupienie zmieszane z niezrozumieniem.

— To było mniejsze — powiedział po chwili, chwiejnie podnosząc się do góry. — Było — powiedział z pełnym przekonaniem, wskazując na niebo.

Steve podążył wzrokiem w kierunku, który wskazywał, jednak po krótkiej analizie… pęknięcia? Po krótkiej analizie tego zjawiska na niebie zwrócił jednak uwagę na coś zupełnie innego. A raczej na brak czegoś zupełnie innego.

— Gdzie… Widzisz gdzieś wielki wóz? — spytał po chwili, również podnosząc się z ziemi. Podszedł bliżej krawędzi klifu, stając obok Bucky’ego. — Powinien być tam. — Zakreślił w powietrzu koło, pokazując mniej więcej obszar na niebie, w którym powinien znajdować się gwiazdozbiór. — I widzisz tamte gwiazdy? — spytał, wskazując na dość charakterystycznie ułożoną konstelację. — Powtarza się tam…

— I tam — dokończył za niego Bucky, choć patrzył w całkowicie odwrotnym kierunku.

Steve okręcił się wokół własnej osi, uważnie analizując gwiazdy znajdujące się w większym oddaleniu od miasta, że tak to nazwał w głowie, choć wiedział, że to wyjątkowo nieprecyzyjne.
Coś było bardzo nie tak, a on zaczynał dostrzegać rzeczy, które ignorował wcześniej. Niebo znajdujące się niejako poza granicami terenów przynależących do miasta… Może zabrzmi to szalenie, ale zdawało się powtarzać. Tak, jak i układ drzew, wystających ponad inne czubków, wszelkich prześwitów…

— Mówiłeś… — Oblizał usta. — Wspominałeś, że gdzieś poza terenami miasta jest odcięta strefa?

Bucky wzruszył ramionami, ale skinął głową, że tak, wspominał.

— Jest zakaz wstępu. Zagrożenie pożarami i takie tam. Oficjalnie, przynajmniej.

— Wiesz… — Urwał w pół zdania, nie wierząc, że decyduje się na coś takiego. — Wiesz, gdzie to dokładnie jest?

Kolejne skinięcie.

— Dobrze. — Tym razem to on powtórzył ten gest. — Musimy wrócić do mojego mieszkania. Mój… Mój współlokator interesuje się ptakami. Ptactwem. Ptactwem, znaczy. Ma kilka… Ma kilka fajnych lornetek…
***
— Popraw mnie proszę, jeśli coś źle zrozumiałem, ale podsumowując – poznałeś tego typa u psychiatry, porwał cię, jego kumpel ci groził, a teraz próbuje wyciągnąć cię w miejsce, które z każdego cala ogrodzenia krzyczy "teren wzbroniony!", bo – cytuję – „niebo pęka nam nad głowami”…? Zapomniałem o czymś…?

Sam stał w drzwiach jego i posyłał mu swoje najbardziej sceptyczne ze sceptyczno-zamartwionych spojrzeń, na które składały się zmarszczone brwi, uspokajająco uniesione kąciki ust i ramiona skrzyżowane na piersi.
Steve nienawidził tych spojrzeń. Nienawidził też tego, że zazwyczaj kiedy Sam mu je posyłał, to miał rację.

— Tak,  ja… — zaczął ostrożnie. — Ja wiem, że to szalone, ale…

Sam uniósł dłoń, przerywając mu.

— W co ty chcesz się wpakować?

Steve wzruszył tylko ramionami, naprawdę nie wiedząc, jak ma wytłumaczyć mu to wszystko. I to tak, żeby miało to jakikolwiek sens. Co było raczej niezbyt możliwe.
Ta sytuacja była zdecydowanie tak daleka o do sensu, jak to tylko możliwe, i naprawdę był gotowy posunąć się nawet do złamania prawa, by zrozumieć cokolwiek. A Bucky mówił mu, że zaobserwowanie przez niego pierwszego pęknięcia dziwnym trafem zbiegało się z ogrodzeniem i zamknięciem dla nieupoważnionych strefy za miastem, o czym dowiedział się od Raymonda. A oni… Oni nie chcieli przecież nawet tam wchodzić. Wybierali się tylko obserwować ptaki i zabłądzili w pobliże ogrodzeń. A to już nie przestępstwo, prawda?

Sam westchnął i pokręcił głową.
Powiedział jednak:

— Jadę z tobą.

Steve nawet nie próbował ukryć zdziwienia.

— Proszę?

— Jadę z tobą. Muszę zadbać o to, by na tej wyprawie była choć krzta zdrowego rozsądku.

Steve uśmiechnął się do niego w podzięce i skinął głową, obracając kluczyki w dłoni. Sam szybko wyrwał mu je jednak z dłoni i minął go, wskazując na niego palcem i posyłając spojrzenie już na pierwszy rzut oka mówiące „nie ma mowy, nie zamierzam zginąć”. I cóż, tak, coś w tym przecież było. Steve nie mógł prowadzić samochodu, kiedy brał leki.

Leki.

Przestał je brać, jednak nie uważał za słuszne mówienia o tym Samowi. Zabiłby go.
Dlatego jedynie wyszedł za mieszkania i poczekał na korytarzu, aż Sam przeklęczy drzwi. Wykorzystał ten moment na rozejrzenie się wokół. Fakt, że ktoś dostarczył do jego mieszkania list zaadresowany do Bucky’ego był nieco… dziwny i sprawiający, że włoski na jego rękach stawały mu dęba. Ktoś podrzucał do jego mieszkania dziwne, niezrozumiałe wiadomości, doskonale wiedząc, że Bucky jest wewnątrz. Śledzili więc go?

Sam klepnął go w bok, przyglądając mu się z uwagą. Posłał mu więc uspakajający uśmiech, zanim ruszył w stronę schodów prowadzących na parter.
Bucky – tak, jak się umówili – czekał na nich na zewnątrz, siedząc na murku służącym za balustradę schodów. Spojrzał na Sama ze zmarszczonymi brwiami, a potem przeniósł wzrok na Steve’a.

Ten czuł się więc zobowiązany, by wszystko mu wytłumaczyć:

— To mój współlokator Sam. Będzie naszym głosem rozsądku — powiedział, starając się sparodiować ton Wilsona. Wiedział jednak, że niezbyt dobrze mu to wyszło.

Bucky siedział w taki sposób, że jego kolana i zwisające z murka nogi blokowały część schodów. A że Steve stanął naprzeciw niego, przejścia nie było wcale. Chciał się więc przesunąć i przepuścić Sama, ale zanim to zrobił, ten wybrał inną drogę.

— Facet, możesz się przesunąć? — zwrócił się do Bucky’ego, patrząc na niego niemalże spode łba, co było do niego raczej niepodobne.

A Bucky?
Spojrzał na niego w nieco dziwny sposób, jakby patrzył na niego i próbował zobaczyć coś więcej, a potem z pełną satysfakcją powiedział:

Nie.

Steve zareagował niemal instynktownie, pełnym dezaprobaty głosem wypowiadając jego imię. I to było…

Spojrzeli na siebie z nieukrywanym zdziwieniem.
Jakby już kiedyś to robili.
***
Rzucona o ścianę butelka roztrzaskała się na setki kawałków, pozostawiając na śnieżnobiałej dotąd ścianie niemal krwiste zacieki.

Karla powiodła w tamą stronę niemal znudzonym wzrokiem, upijając łyk wina z kieliszka. Była przyzwyczajona do takich sytuacji, dlatego nie zamierzała strzępić sobie na niego ani języka, ani nerwów.

— Jak to możliwe?! — niemal wycedził każdą kolejną literę, uderzając pięścią w biurko.

Odstawiła kieliszek na dębowy blat, przejechała opuszkiem smukłego palca po szklanej obwódce, zanim zastukała w szkło czerwonym paznokciem.
Odchyliła głowę i posłała mu przesłodzony uśmiech.

— Tak, jak powiedziałam ci dwadzieścia sekund tego – nie wiem.

— Więc się dowiedz!

Przesłodzony uśmiech zniknął tak szybko, jak się pojawił, ustępując miejsca jadowitemu spojrzeniu.

— Nie próbuj zrzucić na mnie winy za własne porażki! To przez ciebie i twoich, pożal się Boże, specjalistów doszło do przecieku. To ty nawaliłeś, nie ja — wysyczała. — Więc teraz znajdź sposób, by to naprawić. Ta zapora miała być nie do ruszenia. A dochodzi do przecieków z zewnątrz…

— Musimy się go pozbyć — wszedł jej w stronę.

— Mówiłeś…

— Wiem, co mówiłem. Ale to zaszło za daleko i musimy wyeliminować katalizator, zanim będzie za późno.

Karla uśmiechnęła się pod nosem, widząc, jak sięga po telefon. Tak, teraz zacznie się prawdziwa zabawa.
***
Bucky czuł się jak ryba w wodzie.

Przylgnął ciaśniej do podłoża, leżąc płasko na jednym z niewielu gęściej porośniętych wzniesień. Miejscówka nie najlepsza, ale nie mogli wybrzydzać.
Ziemia była zimna, twarda i mokra jak diabli. I czuł się jak w domu.

Gdyby nie miał przeszkolenia i doświadczenia, cała ta akcja byłaby jeszcze trudniejsza. Nie mieli żadnego specjalistycznego sprzętu, ale nawet z tym, co mieli, udało mu się dostrzec solidne ogrodzenie, zabezpieczoną bramę, potężny, biały strzeżony namiot w oddali i ochronę. Tak zdecydowanie nie wyglądała strefa zagrożona pożarami.

— Jak myślicie, co tu się odchrzania? — Podparł się na przedramieniu, oglądając się za siebie. — Mówię wam, mamy tu nową strefę sześćdziesiąt jeden.

— Pięćdziesiąt jeden — poprawił go Sam.

— Jakkolwiek — mruknął.

Wilson westchnął i podniósł się do pozycji siedzącej. Krzaki były tutaj na tyle gęste, że spokojnie mógł się za nimi zgarbić.

— Nie mam pojęcia, o co może tutaj chodzić — przyznał szczerze, pocierając twarz dłonią.

— Nie ty jeden. — Steve milczał do tej pory, więc kiedy wreszcie się odezwał, spojrzenia jego towarzyszy skierowały się w jego stronę. — Nic z tego nie rozumiem. Jeśli… Z tego, co udało mi się ustalić, strefa znajduje się niemal idealnie pod… — Wskazał znacząco w górę. — Jak to możliwe, że nikt z mieszkańców tego nie dostrzega?

— Albo dostrzegają, tylko o tym nie mówią — mruknął Bucky, wracając do obserwacji. — Wiesz, raczej mało kto chce być brany za wariata, co nie?

Nie otrzymał odpowiedzi, której nawet nie oczekiwał. Zamiast tego zapadła cisza.

— Ten twój przyjaciel… — zaczął po chwili Sam. — Zabraliście go tutaj, tak? A potem…

— Przestał odbierać ode mnie telefony. Ja… — Zagryzł na moment wargę. — Wiem, że powinienem do niego pojechać, ale… Mam dziwne wrażenie, że tylko pogorszyłbym sprawę — przyznał szczerze. — Że będzie lepiej, jeśli będę trzymać się od niego z daleka. — Spojrzał na Steve’a. Krótko, ledwie na niego zerkając, zanim znów skierował wzrok tam, gdzie powinien.

Skulił się nieco bardziej, kiedy zauważył, że brama zaczyna się otwierać. Zwiększył przybliżenie, obserwując, jak z terenu "zamkniętej strefy" wyjeżdżają radiowóz i dwie czarne terenówki.

— Chyba powinniśmy się już lepiej zbierać — mruknął.

Schował lornetkę do przewieszonej przez ramię torby – to żadna torebka, on ma po prostu problemy z plecakami, okej? – a potem skorzystał z wyciągniętej w jego stronę dłoni Steve’a, który pomógł stanąć mu na nogi.
Uśmiechnął się do niego w podzięce, ale szybko zabrał dłoń.

Zostawili samochód po drugiej stronie zbocza, na poboczu leśnej drogi, więc musieli przejść jeszcze kawałek przez las i dotrzeć na miejsce w jednym kawałku (bo w przypadku Bucky’ego wiązało się to też z niezabiciem się o korzeń czy drzewo). Nie musieli martwić się o to, że ktoś ukradnie samochód. W tym przeklętym Firehaven rzadko dochodziło do jakichkolwiek przestępstw.

Sam, który szedł kilka kroków przed nimi, oświetlając drogę latarką, w pewnym momencie przystanął w pół kroku.

— Co jest, do diabła? — Po nagłym przystanięciu przyśpieszył, w kilku krokach znajdując się przy samochodzie. — Dostałem mandat?!

Wystarczyło jednak jedno oświetlenie znajdującej się za wycieraczką kartki, by stało się jasne, że to żaden mandat. A przynajmniej jasne dla Bucky’ego.
Wyrwał kopertę zza wycieraczki, naddzierając ją.

— Co to ma być?! — krzyknął okręcając się wokół w próbie odnalezienia kogokolwiek odpowiedzialnego za te chore żarty. — Gdzie jesteś, do cholery, pierdolony żartownisiu?! Śmieszy cię to…?!

W pierwszym odruchu chciał rzucić tą pieprzoną kopertą na ziemię, rozedrzeć ją na kawałki, spalić, zrobić cokolwiek, co pomogłoby mu uwolnić się od tych wiadomości, ale zamiast tego odetchnął głęboko, zgniatając kopertę w dłoni.
Po chwili rozprostował ją jednak i wyciągnął ze środka kartkę, rozkładając ją.

Семнадцать Рассвет

Semnadtsat’. Rassvet — powiedział na głos, widząc, że Steve chce zerknąć mu przez ramię.

— Co to oznacza?

— Siedemnaście i świt. Nic z tego nie rozumiem — prychnął, wciskając kartkę do tylnej kieszeni spodni. — Życzenie, zardzewiały, siedemnaście i świt. Co to ma, cholera, niby znaczyć? Prze…

— Ja chyba wiem — wtrącił Sam.

Niemal jak na komendę odwrócili się w jego stronę w idealnej synchronizacji. Jakby mieli wyuczony ten nawyk od lat.

— Znaczy… Nie wiem wszystkiego — zaznaczył. — Ale przy siedemnastej przecznicy Daybrak Avenue jest przecież szpital. Może coś jest na rzeczy? — Wzruszył ramionami, chyba samemu nie bardzo wierząc, że bierze udział w takiej dyskusji i jeszcze tratuje to na poważnie.

Bucky w pierwszym odruchu chciał skrzyżować ramiona na piersi, ale że nie bardzo mógł to zrobić, to zamiast tego w nerwowym geście przygryzł wnętrze policzka.

— Więc jutro robimy wycieczkę do szpitala — powiedział po chwili. — A dziś… Jak dziwnie zabrzmi pytanie, czy mnie przenocujecie?

— Nie dziwniej niż rewelacja o spadającym niebie.

— Pękającym — poprawił go z oburzeniem Bucky. — Nie jestem wariatem.

Nie był. Naprawdę.
Nie mógł być, prawda?

***

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (10/?)

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (9/?)

Farba