Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (7/?)

N: Nie ma dla mnie usprawiedliwienia, więc nawet nie próbuję tego robić. Powiem tylko, że opowiadanie przepisałam całkowicie po raz siódmy (nie, ani nie żart, ani wyolbrzymienie), co pozwala wyciągnąć z tego jeden wniosek – nigdy, przenigdy nie powinnam zabierać się już za publikowanie czegoś, co nie jest skończone. Nigdy.

Opowiadanie dostępne także na Wattpadzie.

***
Otworzył kopertę, wyjmując z niej na wpół złożoną białą kartkę. Kiedy rozłożył ją, dostrzegł, że nie ma na niej nic, prócz jednego, zapisanego odręcznie słowa.

Zhelaniye.

Ściągnął brwi, zastanawiając się skąd, u diabła, wie jak powinien przeczytać „желание”. Nigdy w życiu nie uczył się cyrylicy, nie znał rosyjskiego – skąd w ogóle wiedział, że to rosyjski? –  ani wymowy. Wmówił sobie jednak, że musiał zobaczyć gdzieś kiedyś to słowo, najpewniej w jakimś telewizyjnym programie, co wyjaśniałoby też znajomość wymowy.
Obejrzał kopertę ze wszystkich stron, szukając jakiejkolwiek podpowiedzi co do tego, kim mógł być nadawca. Nie znalazł jednak niczego poza swoimi inicjałami, ale nie przejmował się tym jakoś szczególnie. Może to był jakiś żart dzieciaków z sąsiedztwa? Ludzie mówili na jego temat różne rzeczy, więc jakaś banda gówniaków mogła postanowić porobić sobie żarty
z lokalnego wariata. Nie wyrzucił jednak koperty, a włożył do niej kartkę i złożył na pół, zanim schował ją do kieszeni.

Rozejrzał się jeszcze wokół kolejny raz, nie dostrzegając na całej ulicy żadnej żywej duszy. No, może poza wiecznie ujadającym jamnikiem sąsiadów, który dzisiaj – cud się stał! – dla odmiany siedział cicho, drzemiąc na balkonie sypialni państwa Rebaut.
Bucky musiał przyznać sam przed sobą, że nie mógł wkraść się do domu oknem, jak za dawnych lat. Wspinał się wtedy na dach garażu, a stamtąd – przy drobnej pomocy rynny – dostawał się do swojego pokoju przez okno. Teraz nie dałby rady tego zrobić.
Jego niechęć do wchodzenia frontowymi drzwiami wciąż mogła znaleźć jednak jakieś ujście. Co prawda już nie tak ryzykanckie – tylko raz dorobił się czterech szwów! – ale jednak. Dlatego upewni się, że nikt go nie obserwuje, a potem skierował się w stronę furtki prowadzące do ogródka za domem, skąd mógł skorzystać z tylnych, kuchennych drzwi.

Sam ogród nie był zbyt okazały czy zagracony przez wszelkiej maści ozdóbki – krasnale ogrodowe, ugh! – ale jednak był zadbany. Jego mama lubiła pielęgnować kwiaty czy krzewy, dlatego ich grządki zajmowały całkiem sporo miejsca, choć zdecydowaną większość powierzchni ogrodu stanowił równo przycięty trawnik.
Pochylił się, chowając za otaczającym werandę żywopłotem, kiedy próbował zerknąć do środka i upewnić się, że nikogo tam nie ma.

Nie, on wcale nie wymigiwał się przed rozmową. Po prostu… nieco odwlekał ją w czasie.
A to coś zupełnie innego!

Wszedł tylnymi drzwiami tak cicho, jak tylko potrafił, korzystając z momentu, w którym jego ma najwyraźniej przeglądała pocztę, a ojciec oglądał wieczorne wiadomości. To był ich codzienny rytuał, jednak przesuwał się w czasie na tyle, że ciężko było zgadnąć, kiedy do niego przysiądą.
Teraz trafiła mu się okazja, więc nie omieszkał z niej skorzystać.
Ostrożnie zamknął drzwi tarasowe, zaledwie kątem oka dostrzegając kręcące się wokół kwiatowych rabat błękitne świetliki.

Ku swojemu zdziwieniu nie usłyszał dźwięków wieczornych wiadomości. Nie usłyszał niczego, co świadczyłoby o działającym telewizorze.
Usłyszał coś innego.

— Mówiłam już, że to nie wchodzi w grę! To moje… Tak, wiem — głos jego matki nabrał wyraźnie zirytowanej nuty. — Nie musisz mi o tym przypominać. Tak, wiem. Musiał się zorientować. Tego błędu nie da się nie… Nie. To tylko wasza wina. Wasza niekompetencja…

Bucky przysunął się bliżej, niemal przylgnął do ściany, nasłuchując każdego ze słów wypowiadanych przez matkę. Jej głos brzmiał… brzmiał jednocześnie tak bardzo znajomo, a jednocześnie tak obco.

— Naprawdę sądziliście, że tego nie zauważy? — W jej głosie rozbrzmiała nuta tak obcej dla niej drwiny. — Wasz błąd przywrócił go zza... To nie jest nie do dostrzeżenia…

Poczuł, jak powietrze ucieka mu z płuc.
Chciał wziąć głęboki oddech, ale…

Nie wytrzymał i wyszedł zza rogu, pomimo braku jakiejkolwiek gotowości do konfrontacji słownej. Do jakiejkolwiek konfrontacji.
I cóż, jego życie najwyraźniej zaczęło być już całkowicie tak popieprzone, że zupełnie nie zdziwił go fakt, że jego matka siedziała na fotelu z gazetą w ręku, bez jakiegokolwiek towarzysza rozmowy czy choć telefonu.

Tak, to oczywiste. Czego się właściwie spodziewał, co?

— Coś się stało, skarbie? — Jego ma posłała mu zmartwione spojrzenie, odkładając gazetę na niski stoli stojący niedaleko kanapy. — Ida mówiła, że rozmawiałeś z Gretchen. Pokłóciliście się?

— Nie mów do mnie jak do idioty — prychnął. — Nie mam już siedmiu lat, choć czasem mam wrażenie, że właśnie tego byś chciała. — I cóż, nie dziwił jej się. To ułatwiłoby ogrom spraw, prawda?

— Nie traktuję cię jak idioty, Bucky — powiedziała miękko. — Ani jak dziec…

— Och, przestań pieprzyć…

James

— Wiem, że właśnie tak robisz — kontynuował, nie przejmując się tym, że chciała wejść mu w słowo. — Traktujesz mnie jak dziecko, bo…

— Bo właśnie tak się zachowujesz — tym razem to ona się wtrąciła. — Zacznij zachowywać się jak dojrzały człowiek, a zacznę cię tak traktować.

Bucky prychnął. Już to dzisiaj słyszał.
On wcale nie był niedojrzały. On po prostu… Po prostu miał już sierdzenie dość tego wszystkiego, co czyniło go wyjątkowo sfrustrowanym i zirytowanym, a nie niedojrzałym.

Westchnął ciężko, odpuszczając dalszą dyskusję, zanim spytał:

— Gdzie ojciec?

Winifred posłała mu na wpół zdziwione, na wpół… Nie potrafił tego do końca określić – zasmucone? Tak, coś mogło w tym być. Jednak nie od razu zrozumiał, dlaczego.
Dopiero po chwili dotarło do niego, że…

Nie. To przecież nie możliwe. Pamiętał przecież jak…

Och, no tak, przecież powinien już spodziewać się, że nic nie może być tak proste. I tak normalne. Bo jego cholerne życie nie było ani proste, ani normalne. Było chore w każdym, pieprzonym tego słowa znaczeniu.

Dlatego jego jedyny przyjaciel całkowicie go olewał.
Dlatego jedna z niewielu osób, która była w stanie go zrozumieć, zapomina o nim.
Dlatego jego martwy ojciec płakał, trzymając go w ramionach.

Po prostu… Po prostu musi spróbować jakoś pogodzić się z myślą, że większość ostatnich wydarzeń najpewniej nigdy nie miała miejsca. Nic się nie wydarzało, a on wariuje przez odstawienie leków. Tak, tak właśnie musi być. To wytłumaczenie. Musi tylko… Musi tylko wrócić do zażywania leków. I wszystko znów będzie w porządku.

— Bucky, kochanie, coś się stało?

Pokręcił głową.
Nie, tłumaczenie tego nie miało najmniejszego sensu. To wszystko nie miało sensu.

— Ja… Powinienem wziąć leki kwadrans temu, ale zagadałem się z Gretchen i straciłem poczucie czasu. Przepraszam. — Posłał jej mizerny grymas, nawet nie starając się wysilić na coś, co bardziej przypominałoby uśmiech.

Jak w ogóle mógł sądzić, że jego mama zrobiłaby coś przeciwko niemu? To było absurdalne, niedorzeczne. Wiedział, że powinien wstydzić się tego, że w ogóle śmiał tak pomyśleć, ale nie miał teraz na to siły.
Dlatego rzucił tylko krótkie „Przepraszam, kocham cię”, zanim skierował się na górę. Miał wszystkiego zwyczajnie dość i pragnął jedynie spokoju. Czy to tak wiele?

Skierował się do pokoju na końcu korytarza, odprowadzony zniesmaczonym spojrzeniem dziesiątek par niebieskich oczu spoglądających na niego ze zdjęć.

Starał się jednak wbijać wzrok w czubki własnych butów, ignorując zwiększające się i zmniejszające na przemian płytki podłogowe. To się nie działo naprawdę. Nie było tego. Przecież nie mogło tego być.
Tylko to sobie uroił, to tylko jego wyobraźnia. Musiał wbić to sobie wreszcie to tego pochrzanionego łba i zrozumieć, to nie działo się naprawdę. To działo się tylko w jego głowie. Tylko. Nic poza tym.

Wszedł do sypialni i odrzucił bluzę na łóżko, kierując się do łazienki. Tam trzymał wszystkie proszki, a jedynym, czego teraz chciał, było zaćpanie się nimi. Nie był jednak tak głupi, by nałykać się ich zbyt wielu. Chciał się naćpać, nie umrzeć. Mimo wszystko nie chciał umierać, bo

Pamiętał zimny wiatr, pamiętał okowy lodu, dłonie dotykające jego ciała i syki elektryczności. Pamiętał, że ktoś krzyczał jego imię. Nie potrafił przywołać całego obrazu. Były tylko strzępy oraz czerń. Czerwień, która barwiła biel. Ogłuszający, odbierający zmysły ból i...

widział w tym wszystkim jakieś nikłe światełko na końcu tunelu. Nadzieję na to, że będzie lepiej.

Ha. Gówno prawda.

Tak naprawdę był po prostu zwykłym tchórzem i bał się śmierci. Nic więcej.

Sięgnął po opakowanie pigułek i już chciał wygrzebać ze środka kilka z nich, kiedy coś, jakieś wewnętrzne uczucie tknęło go i kazało zerknąć na etykietę. Nigdy tego nie robił, znał już dawkowanie i nazwę, więc po co miałby to czytać? Jednak tym razem w miejscu znajomej, łacińskiej nazwy tego gówna widniało coś innego.

Donotdothis.

Nie rozumiał. Czy to jakiś żart? Wyjątkowo mało śmieszny?
Obrócił pojemniczek w dłoniach. Etykieta wydawała się być nienaruszona i prawdziwa, jednak nie było szans na to, żeby nie zauważył tego od samego początku. A zdążył zużyć – w większości wyrzucić – blisko połowę opakowania.

Czego nie miał robić? Nie miał… Nie miał łykać piguł? Ale…

Wrzucił zamknięte pudełko z prochami do zlewu.
Musiał coś sprawdzić. Musiał upewnić się, że choć tej jednej rzeczy sobie nie uroił.
Odchylił lustro na tyle, na ile mógł, a potem zdjął je, żeby oprzeć ją o brzeg szafki, w którą wbudowana była umywalka. A zresztą, teraz była to najmniej ważna rzecz. Liczyło się tylko to, że choć na pierwszy rzut oka ściana za lustrem wydawała się być idealnie gładka, niczym nienaruszona, to instynkt podpowiadał mu, że należy kopać głębiej. Znacznie głębiej.
Cofnął się tylko po to, by odkręcić wodę pod prysznicem. Nie było to zbyt głośne, ale hałas będzie mógł zrzucić na to, że zwyczajnie się poślizgnął, a przez to pieprzone ramię nie zdołał złapać równowagi.

Chociaż wiedział, że może zrobić sobie krzywdę, że powinien zrobić sobie przez to krzywdę, to zacisnął palce w pięść i uderzył nią w miejsce w ścianie, w którym powinna znajdować się dziura.
Jego pięść zadziwiająco gładko przeszła przez gipsową ściankę i utknęła w czymś, co wywołało u niego grymas obrzydzenia i przekleństwo zmielone pod nosem. Dlatego szybko wyciągnął rękę i potrząsnął nią, próbując pozbyć się oblepiającego ją niebieskiego szlamu, który pokrywał wnętrze ścianki w miejscu, w którym wbił pięść.

— Obrzydliwość — mruknął, wycierając dłoń w koszulkę.

Przysunął twarz bliżej otworu, uważnie przyglądając się mazi. Zdawała się nie wypełniać całej przestrzeni między ściankami, a jedynie niewielki fragment.
Idealnie w miejscu, w którym ostatnio dostrzegł… to coś, wyłaniające się z lustra.

Po chwili zastanowienia ponownie sięgnął po opakowanie niebieskich proszków, kątem oka dostrzegając wciąż obecny tam napis Don’t do this, i przesypał je opakowania po żółtych. Pusty pojemniczek posłużył mu do zebrania próbki mazi, którą szczelnie w nim zamknął.
Naćpać może się jutro. Dziś ma jeszcze coś do zrobienia.

— Zabiją mnie za to. Zabiją jak psa — mamrotał pod nosem, zakładając lustro na miejsce.

Wyłączył lejącą się wodę i wrócił do sypialni, żeby naciągnąć na siebie bluzę i przekluczyć drzwi.
Klucz schował do tylnej kieszeni dżinsów, pojemniczek po lekach wcisnął do kieszeni bluzy, jednocześnie kierując się w stronę okna, które otworzył. Cóż, nie powinno go to zabić. To w końcu tylko pierwsze piętro. Ludzie

W nocy śniło mu się, że spadał. Pamiętał zimny wiatr, zbliżającą się otchłań, krew barwiącą śnieg…  –

przeżywali w końcu gorsze upadki, prawda? Nic mu nie będzie. Prawda?

— Jestem kretynem…

Wyszedł przez okno, a potem zwyczajnie skoczył na betonowy podjazd.
***
Steve coraz częściej łapał się na tym, że w pewnym momencie całkowicie zdawał się gubić wątek i jedyne, o czym myślał, to:

Nazywam się Steve Rogers.
Chcę wrócić do domu.

Sęk jednak w tym, że nie wiedział, gdzie znajduje się ten dom. Nie było nim mieszkanie w Firehaven. Zdecydowanie nie. To było… obce miejsce, w którym przedmioty zmieniały swoje położenie, a ściany zdawały się mieć oczy.
Wiedział, że przeprowadził się tutaj z Nowego Jorku, jednak kiedy tylko zasiadał przed ekranem komputera, chcąc odszukać znajome miejsca, kamienicę, w której mieszkał… miał w głowie całkowitą pustkę. Nie potrafił wskazać takiego miejsca, nie potrafił podać adresu, choć spędził tam większość swojego życia.

Miał… Często miał wrażenie, że coś jest z nim nie tak. Czuł się niepełny, wybrakowany. Jakby ktoś przedzielił go na pół, pozostawiając mu tylko część jego wspomnień, część jego życiorysu.
I nie wiedział, jak miałby sobie z tym poradzić.
Do tego ostatnie dni… Ostatnie dni zdawały się być wyjątkowo szalone. Przeżywał coś, był w pełni przekonany, że coś przeżywał, że była to prawda, a… a następnego poranka, na następnej sesji, podczas porannej rozmowy okazywało się, że to nie była prawda, że to nigdy się nie wydarzyło. I wierzyłby w to, naprawdę. Wierzyłby w to, że ma problem, że jego stan się pogorszył i odpowiednia dawka leków oraz pracy wszystko ureguluje, gdyby… Gdyby nie ten mężczyzna.

Bucky Barnes. 

Był dla niego niezrozumiałą zagadką, która w pewien sposób go przerażała. Przerażało go to, że kiedy ten tylko pojawiał się na horyzoncie, zaczynało dziać się coś zupełnie szalonego, abstrakcyjnego. Działy się rzeczy, które nie miały prawa się wydarzyć. Ale… Ale były to jednocześnie najbardziej niedorzeczne, jaki i najprawdziwsze rzeczy, z jakimi miał do czynienia od… zdawać by się mogło, że od zawsze.
Jakaś część niego jednak zwyczajnie się bała. Bała się tego, że Bucky Barnes może być katalizatorem czegoś, czemu nie zdołają sprostać.

I nie on jeden zdawał się tego bać.
Przyjaciel Bucky’ego – Toro, jak mu się przedstawił – złożył mu krótką wizytę, podczas której wytłumaczył mu w żołnierskich słowach, że powinien trzymać się od Barnesa jak najdalej. I Steve… I Steve go poparł. Zgodził się z tym, że najlepiej będzie, jeśli spróbuje go unikać. Ignorować. Starać się zapomnieć o tym, że kiedykolwiek zamienili choć słowo poza poczekalnią do gabinetu doktora Broussarda.

Nie było to jednak takie proste, zupełnie nie.
Jakoś udawało mu się jednak utrzymywać dystans, a wolontariat, do którego udało mu się załapać – pomagał malować rekwizyty i dekoracje do przedstawienia w szkolnym teatrze – pozwalał mu nie myśleć o tym wszystkim. A przynajmniej ułatwiał próby nie myślenia o tym wszystkim.

Był na dobrej drodze, zdecydowanie.
Ale jak wiadomo – kiedy zaczyna być zbyt dobrze, jest to zwiastun tego, że niedługo zacznie być źle.

Dlatego zupełnie nie zdziwił go widok przemokniętego Bucky’ego Barnesa, który zdecydował się złożyć mu wizytę późnym wieczorem.
Przez chwilę rozważał nie otwieranie drzwi i udawanie, że nie ma go w domu, albo otworzenie ich i poproszenie, by Barnes sobie poszedł, co uznał w końcu za lepszą opcję. Jednak kiedy tylko uchylił drzwi wejściowe, Bucky bezceremonialnie odepchnął go w drzwiach, pokazując przy tym o wiele więcej siły, niż Steve mógł się po nim spodziewać, i wszedł do mieszkania.
I cóż, Steve’a nie zdziwiło to jakoś szczególnie, choć raczej powinno.

— Chcę ci coś pokazać — powiedział, nim Steve zdążył choć otworzyć usta, żeby spytać, co on tutaj robi. — Zamknij drzwi — polecił, a Steve przeklął by na siebie pod nosem za to, że to zrobił, gdyby tylko kultura mu na to pozwoliła.

— Mam się… Powinienem się tego obawiać? — Przyjrzał mu się uważnie, chcąc wyłapać jakiekolwiek sygnały, które mogłyby zwiastować zagrożenie. Jednak mimo wszystko Barnes nie sprawiał wrażenia groźnego, a Steve miał przeczucie, że ten nawet nie potrafiłby go skrzywdzić.

— Tak, powinieneś — oznajmił to z pełnym spokojem, a widząc minę Steve’a, jedynie wzruszył ramionami. Ramieniem. Steve nie wiedział, jak powinien to ująć. — Otwórz i zobacz — dodał jeszcze, kiedy wyciągnął coś z kieszeni i rzucił w jego stronę.

Steve bez problemu złapał przedmiot, szybko orientując się, że to opakowanie doskonale znanych mu leków.
Spojrzał na niego nieco niezrozumiale.

— Ja już to… Ja to już widziałem. Znaczy… Widuję często. Te tabletki — wyjaśnił. — Mam takie i…

— Otwórz — polecił, wchodząc mu w słowo.

Steve zrobił to, o co Bucky go prosił i… Cóż, ostatnimi czasy widział wiele rzeczy, jednak nie spodziewał się, że Bucky Barnes odwiedzi go po to, żeby pokazać mu…

— Co to jest, do diaska? — spytał, nie wiedząc na co tak naprawdę patrzy.

Jakąś niebieską galaretkę? Maź? Bucky Barnes był fanem science-fiction i przyniósł mu ektoplazmę? I to ruszającą się…
Zamknął pudełeczko wyuczonym ruchem i odrzucił je w jego stronę.

— To się… To się poruszyło!

Bucky spojrzał na niego nieco zaskoczony i otworzył opakowanie tylko po to, żeby przyjrzeć się zawartości ze ściągniętymi brwiami.
Przez chwilę po prostu stał i patrzył wewnątrz opakowania, a potem zrobił kilka ostrożnych, powolnych kroków w stronę Steve’a. Później znów się cofnął. A potem znów zbliżył.
— To ciągnie do ciebie — powiedział, patrząc na Steve’a w sposób, którego ten nie potrafił do końca rozszyfrować.

— Co proszę?

— Ciągnie do ciebie — powtórzył. — Patrz. — Obrócił opakowanie do góry dnem, pozwalając zawartości z cichym plaskiem opaść na panele.

Przez kilka dłużących się niemiłosiernie sekund nic się nie działo, a potem… A potem obślizgła, niebieska maź rozświetliła się neonową, błękitną poświatą i… zdawała się poruszyć w stronę Steve’a, który obserwował całą scenę z na wpół niezrozumiałym, na wpół przestraszonym spojrzeniem. Co się tutaj właśnie działo, do diaska?!
Na całe szczęście Bucky zamknął… to coś na powrót w opakowaniu, choć Steve i tak szczerze wątpił, że plastik stanowił dla tego jakąkolwiek przeszkodę. Był jednak wdzięczny, że Bucky trzymał to przy sobie.

— Co… Co to było? — Spytał palcem, wskazując palcem w miejsce, w którym przed chwilą znajdowało się świecące coś.

Bucky znów wzruszył ramionami.

— Nie mam pojęcia — przyznał. — Kompletnego. Przez chwilę… Przez chwilę zakładałem, że naprawdę zwariowałem, że zaćpam się i wszystkie problemy znikną, jednak… Jednak są sprawy, które nie dają mi spokoju. I wiem, że nie tylko mnie. — Spojrzał mu prosto w oczy, a Steve musiał przełknąć ślinę pod naporem jego spojrzenia. — Wiem, że kłamałeś.

— Ja nie…

— Przestań — wszedł mu w słowo, zanim Steve choć zaczął się tłumaczyć. — Wiem, że mnie pamiętasz. Wiem, że kłamałeś. Dlaczego?

— Ja nie… Nie wiem — skłamał w końcu, próbując wzruszyć ramionami tak beztrosko jak Bucky. Wiedział jednak, że nie potrafi kłamać. — Ja… Zwyczajnie się bałem. To wszystko… To wszystko jest szalone.

— Tak, jest — zgodził się z nim. — I my też jesteśmy szaleni. Jednak, Steve — wypowiedział jego imię w taki sposób, że Rogers poczuł dziwne, znajome ukłucie. — Mamy szansę, żeby sprawdzić, czy całe to cholerne szaleństwo nie polega na tym, że jesteśmy jedynymi racjonalnie myślącymi w świecie szaleńców. Wiesz, że to wszystko nie trzyma się kupy i coś tu jest, cholera, bardzo nie tak. Wiesz to.

— Wiem — zgodził się z nim. — I chcę… Chcę dowiedzieć się, o co tutaj chodzi. Za wszelką cenę.

— Cieszę się, że to słyszę.

Bucky uśmiechnął się pod nosem. I to w taki sposób, że przez chwilę Steve zastanawiał się, czy nie podjął złej decyzji.
Nim jednak zdążył powiedzieć cokolwiek, zaskoczony obejrzał się za siebie, słysząc dźwięk listu wpadającego do mieszkania przez skrzynkę pocztową w drzwiach.

Poczta? O tej porze?

Posłał Bucky’emu zakłopotane spojrzenie, kierując się do drzwi, żeby podnieść kopertę i zerknąć na zewnątrz przez wizjer w drzwiach. Po krótkiej chwili zwłoki, otworzył nawet drzwi, wychylając się na zewnątrz. Nikogo nie było jednak na korytarzu, co – musiał przyznać – go zaniepokoiło i skłoniło do tego, by nie tylko zamknąć za sobą drzwi, ale też je przeklucztć.
Zwłaszcza, że koperta była całkowicie czysta. Nie było na niej ani adresata, ani tym bardziej odbiorcy. Wyjął z niej złożoną na wpół kartkę, na której dostrzegł tylko jedno, zapisane odręcznie słowo.

— To chyba rosyjski — powiedział i zmarszczył brwi, zupełnie nie rozumiejąc, co miałoby oznaczać zapisane na kartce słowo.

Chciał przyjrzeć się kartce raz jeszcze, spróbować znaleźć jakiś ślad, ale Bucky wyrwał mu ją z dłoni. Przyjrzał się jej, a potem zgniótł ją nieco, próbując wyciągnąć przy pomocy tej samej dłoni coś ze swojej kieszeni.
Wyjął z niej drugą kartkę i rozprostował ją.

— Ten sam papier. To samo pismo — powiedział, podsuwając Steve’owi kartki pod nos.

Dla niego były to tylko dwa ciągi całkowicie niezrozumiałych znaków jednak nie mógł nie dostrzec, że musiały zostać napisane przez tę samą osobę.

— Skąd…?

— Dostałem dziś wieczorem. Była w skrzynce — odpowiedział, zanim Steve zdążył choć dokończyć pytanie. — Ktoś podrzucił ją wieczorem.

— Wiesz kto? — spytał, a Bucky jednie pokręcił głową w odpowiedzi. — Wiesz… Wiesz co oznaczają te słowa?

Tym razem Bucky skinął głową.

— Zhelaniye. Rzhavyy.

желание
ржaвый

Ciąg tych słów zdawał się brzmieć niesamowicie znajomo, a wypowiadając je na głos, Bucky niemal czuł posmak rdzy w ustach.

***

Komentarze

  1. Zawsze można się wstrzymać z publikacją aż jakiś zapas się zrobi?
    Bucky jako Winter pewnie będzie stanowić takie zagrożenie, że będą mogli go sobie zamknąć i naszprycować tabletkami. Ale dziwne, że kopertę dostał i Steve, czyżby Bucky mógł wpływać na ten świt bardziej niż mu się wydaje? :p ale Steve pewnie da radę go utrzymać przy byciu Bucky'm. Albo i nie xD i Toro jest po złej stronie mocy :(
    Ale za to mają tylko siebie! (<3)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz też to wiem. Jestem mądra po szkodzie, a i tak skończy się to tym, że pozmieniam wszystko jeszcze z pięć razy :P
      Koperta pojawiła się dopiero wtedy, kiedy pojawił się i Bucky, więc nie do końca można powiedzieć, że to właśnie Steve dostał kopertę. I nie do końca można powiedzieć, że to Bucky wpływa na ten świat. Raczej z jakiegoś powodu to ten świat chce wpłynąć na niego. Głównym powodem jest zapewne to, że kto ma być bardziej odporny na wszelkie umysłowe machlojki, jak nie facet, który był pod wpływem prania mózgu przez lata?
      I czy na pewno Toro jest po złej stronie? On postrzega wszystko inaczej i może wydawać mu się, że to, co robi, jest słuszne. Chce chronić przyjaciela przed facetem, który samą swoją obecnością źle na niego wpływa. Źle w mniemaniu człowieka, dla którego tamten świat jest jedyny i normalny.

      Usuń
    2. I niebieska breja nie lubi Rogersa. Więc pewnie trzeba się go pozbyć i pewnie Winter by to zrobił, w końcu to jego misja xD także poczekam miesiąc na kolejny rozdział i to nie jest przytyk.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (10/?)

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (9/?)

Farba