Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (5/?)
N: Kolejna część.
Spokojnie, w następnej wrócimy do schiz.
***
Nie uroił sobie tego.
Wpatrywał się w niebo, śledząc wzrokiem
miejsce, które jeszcze przed krótkim momentem lśniło siatką złocistych pęknięć.
Teraz wszystko zniknęło, pozostało jedynie wieczorne, ciemniejące niebo i
pierwsze gwiazdy, jednak to nie miało znaczenia. Nic nie miało. Liczyło się
tylko to że nie uroił sobie tego.
― Naprawdę to widziałeś? ―
spytał wreszcie, odrywając wzrok od nieba nad swoją głową i skierował go na
Toro.
Ten siedział na jednej z większych kłód,
które przytargali tu jeszcze jako dzieciaki, i w skupieniu palił papierosa –
swojego pierwszego od dłuższego czasu, ponieważ nie palił, a paczkę papierosów nosił przy sobie tylko po
to, by udowadniać sobie, że jest ponad tym ― obejmując się w pasie wolną
ręką. Pogoda nie była sprzyjająca, a siedząc na klifie wystawiali się tylko na
działanie wiatru.
Odezwał się dopiero po chwili:
― Widziałem. Ale… ―
Oblizał wargi, przerywając na moment. ― Słuchaj, myślmy
racjonalnie. Nie żyjemy w kreskówce, żaden z ciebie Kurczak Mały, a niebo nie
pęknie i nie spadnie nam na głowy…
― Sam mówiłeś, że coś było nie tak! ―
podniósł wzrok, bezładnie machając dłonią w jego stronę. ―
Widziałem… to coś, później coś pieprznęło z góry, a teraz… to cholerne…
pęknięcie jest większe.
― Niebo nie pęka! ―
Wstał, odrzucając papierosa za siebie. ― Buck, słuchaj, wiem, że…
Chcesz to wszystko usprawiedliwiać, ale to nie ma sensu. Spaść mogło wszystko,
nawet chrzaniony meteor, nie takie rzeczy się zdarzały. A to… ―
Wskazał na niebo. ― Mogło być wszystkim.
Bucky przewrócił oczami.
― Nie chrzań. Widziałeś to. Mi nikt by nie
uwierzył. Ale ty to widziałeś. I nie, to ― popukał się w skroń ― nie
jest zaraźliwe.
― Widziałem coś! ― krzyknął, nie chcąc
dopuścić do siebie myśli o tym, że może nie mieć racji. ― Mam
zacząć wierzyć, że zaraz najadą na nas kosmici, że niebo spadnie nam nad głowę,
a jedynym szaleństwem wariata jest… ― przerwał i machnął na
Bucky’ego ręką, ruszając w stronę lasu.
Jego szaleństwo polegało na byciu jedynym
normalnym wśród szaleńców. Jakoś tak to leciało, Bucky znał tę sentencję.
― Ty po prostu nie chcesz dopuścić do siebie
myśli, że coś tu jest nie tak.
Toro przystanął.
― Tak, tak właśnie jest. Nie chcę. ―
Odwrócił się, patrząc na Bucky’ego na wpół złym, na wpół błagalnym wzrokiem. ― I
nie chcę też, żebyś w coś się wplątał. Jest dobrze, okej? Spójrz na siebie.
Jest z tobą dobrze, człowieku. Jak już dawno nie było. Chcesz to schrzanić?
Bucky spojrzał na swoje stopy, wypychając
policzek językiem.
Powinien się przyznać? Powinien. Chyba.
― Nie biorę już tych prochów.
Toro zrobił krok w jego stronę, a później
cofnął się, otwierając i zamykając usta na przemian, aż wreszcie wybuchł:
― Że nie robisz czego?!
Wzruszył ramionami w odpowiedzi.
― Nie biorę prochów od Broussarda. Ale… ―
dodał szybko, widząc, że Raymond chce się odezwać. ― Sam
mówisz, że jest ze mną lepiej. I ja to widzę. Jestem… prawie normalny.
Toro pokręcił głową, ściskając czubek nosa.
Mamrotał coś pod nosem, próbując się uspokoić, i od czasu do czasu łypiąc na
niego okiem.
Bucky czekał cierpliwie na jego reakcję, nie
chcąc go drażnić. Nie o to teraz chodziło.
― Prawie. ― Toro prychnął wreszcie,
wciąż kręcąc głową z dezaprobatą. ― To nie proszki na ból
głowy, Buck, nie możesz ich odstawić sobie od tak, bo masz taki kaprys. To dla
twojego dobra…
― Dla mojego dobra? Poważnie? Sam
widziałeś, co ze mną robiły. Czułem się po nich, jakby ktoś wsadził mi mózg do
blendera. ― Podszedł bliżej, starając się wyglądać jak najbardziej niewinnie,
jak najbardziej błagalnie. Gdyby nie wyglądał jak bezdomny narkoman byłoby to
zdecydowanie prostsze. ― Jestem coraz bardziej pewny, że one nie mnie
miały pomóc.
― A komu niby? Przebywanie z tobą w jednym pomieszczeniu
często nie należało do najmilszych, więc wątpię, by miało to komuś ułatwić
życie.
Bucky zagryzł wargę, spoglądając na widoczne w oddali
zabudowania Firehaven.
Firehaven i las. Nie sposób było dostrzec cokolwiek innego
na horyzoncie. Żadnych zabudowań, żadnych przecinających lasy znaczących dróg,
nawet żadnych, cholernych, samolotów na niebie.
Żadnych obcych w mieście. Żadnych samochodów
na nietutejszych rejestracjach.
Nic poza Firehaven.
Dlaczego dopiero niedawno zaczęło to w niego
uderzać? Dlaczego nie dostrzegał tego przedtem, kiedy brał proszki regularnie?
Może… Może prochy nie miały mu pomóc, a jedynie otępić?
Żeby nie dostrzegał tego, czego nie powinien dostrzegać, żeby nie sprawiał
problemów? A widział te wszystkie chore rzeczy, bo był zwyczajnie przećpany?
Tylko… Kto i – co ważniejsze – po co miałby tego chcieć? Nie był nikim ważnym,
nie sprawiał większych problemów, więc dlaczego?
A może był po prostu chory?
Dostrzegł rozbłysk na niebie kolejny raz.
― Widzisz to? Czy będziesz udawał, że nie? ―
rzucił za siebie.
Słyszał, jak Toro wzdycha.
― Widzę.
― Więc?
― Więc co, jedziemy włamać się do ogrodzonej
strefy? ―
spytał zrezygnowany. ― Genialny plan, przecież nic nie może pójść
źle.
― Robiliśmy już podobne rzeczy.
Bucky uśmiechnął się, kiedy umysł podsunął mu
wspomnienie przeczołgiwania się przez przecięty – drut kolczasty pod napięciem – druciane ogrodzenie i goniące ich
psy – gończe oraz odgłos strzałów –
znienawidzonego sąsiada, który wpadał w szał za każdym razem, kiedy tylko
widział ich na terenie swojego sadu i wyciągał swoją dubeltówkę.
― Ta, tylko wiesz, wtedy było to jakoś… jakby
trochę mniej nielegalne.
― Trochę mniej nielegalne? ―
Bucky uniósł brew. ― To tak się da?
― Ta. Za to nas przymkną. A mnie wywalą na
zbity pysk i to pewnie z wilczym mandatem. Gdyby coś nie było na rzeczy, tak by
tego nie pilnowali. To nie włamanie do magazynu czy spożywczaka.
Bucky pokiwał głową. Co racja, to racja.
Chcieli zaryzykować naprawdę sporo, a mogło okazać się przecież, że nie znajdą
tam niczego. I do tego sami nie wiedzieli, czego tak naprawdę chcą szukać i
czego oczekują. Jednak czuli – a przynajmniej Bucky czuł – że to coś, co muszą,
co musi zrobić.
Że to jest konieczność.
― Możesz odpuścić.
Toro wzruszył ramionami.
― Wiem. I puścić się samego… Więc, kiedy
zaczynamy?
Bucky zaśmiał się, kręcąc głową. Zawsze byli
równo pochrzanieni.
No, może on nieco bardziej.
***
Steve nie lubił zakupów.
Za każdym razem, kiedy pojawiał się w sklepie
– nieważne czy w pobliskim warzywniaku czy w jednym z molochów, w których można
było znaleźć wszystko od kosiarek i drzewek owocowych, przez kanapy i chemię,
na jedzeniu i ubraniach kończąc – miał wrażenie, że ludzie, każdy człowiek bez
wyjątku, odprowadzają go wzrokiem. Gdziekolwiek nie pójdzie. Dlatego nie lubił
wychodzić z mieszkania. Wolał zostać w znajomych czterech ścianach, w których
wszystko poustawiane było tak, jak to posegregował. Jego współlokator nie miał
nic przeciwko i zgodził się na układanie jedzenia w lodówce kolorami, a pudełek
w szafkach zgodzie z alfabetem i datą przydatności do spożycia. Choć czasem
musiał zapominać o tych kilku pokręconych zasadach, ponieważ Steve nieraz
znajdował rzeczy w zupełnie innych miejscach, niż powinny być.
W sklepach nie lubił również tego, że
wszystko było w nich takie… chaotyczne. Nie raz, nie dwa z trudem dusił w sobie
chęć przestawienia wszystkiego, nadania alejkom sensu, wystawom symetrii. Ale
nie robił tego, ponieważ nie chciał uchodzić za większego dziwaka, niż ten,
którym już był i za którego go mieli. Zdecydowanie nie było mu to potrzebne do
szczęścia.
Przez leki, które brał, nie mógł prowadzić
żadnych pojazdów, więc jego motor obrastał kurzem w garażu przynależących do
wynajmowanego przez niego mieszkania, a jemu pozostawało w większości
przypadków poruszanie się na piechotę. Firehaven nie było jednak dużym miastem
i nie stanowiło to żadnego problemu, a droga do najbliższego sklepu zajmowała
mu kilka minut, całą wyprawę udało mu się nieraz załatwić w kwadrans, i
zazwyczaj przebiegała bez większych emocji. Dlatego zdziwił się, kiedy
wychodząc z kamienicy, niemal zderzył się z… Bucky’m Barnesem, siedzącym na
jego schodach jak gdyby nigdy nic.
Bucky uśmiechnął się w jego stronę,
przeżuwając spory kawałek trzymanego w dłoni precla.
― Steve Rogers. Wreszcie ―
powiedział. ―
Chciałem wejść do środka, ale… Powiedzmy, że ludzie nie chcą zdradzać adresów
komuś o mojej aparycji. Ciekawe dlaczego? ― Mrugnął w jego stronę.
― To zrozumiałe. Nie, żebyś wyglądał źle.
Wyglądasz dobrze, znaczy… Nie dobrze, że "dobrze", a
po prostu dobrze ― mówił, a Bucky uniósł brew, słuchając jego
plątaniny. ―
Znaczy… Chodzi mi o to, że… Co cię sprowadza? ― spytał wreszcie,
poprawiając swój czarny płaszcz.
Bucky wzruszył ramionami.
― Miałem dość czekania.
― Na co?
― Na drinka. ― Uśmiechnął się i było coś
zawadiackiego w tym uśmiechu.
Steve przyglądał mu się przez chwilę, wykręcając palce
schowanych w kieszeniach płaszcza dłoni.
Wreszcie miał szansę, by z nim porozmawiać, a nie
potrafił obrać myśli w słowa. To było… takie typowe.
W nieodpowiednich momentach potrafił mówić wszystko, co ślina przyniesie mu na
język, a w ważnych chwilach… cóż, jak widać.
― Że teraz? Że ze…
― Tak. Że teraz, że z tobą, że to ważne,
że mam ci coś do powiedzenia. I że ja stawiam.
― Ja nie…. ― Podrapał się po karku. ― Nie chodzi o to, że
nie chcę. Raczej, że nie mogę. Biorę…
Bucky przerwał mu, chwiejnie podnosząc się do pozycji
stojącej.
— Ta, wiem, prochów nie wolno łączyć z alkoholem. —
Przewrócił oczami. — Ale o tym chciałem z tobą pogadać, Rogers. Pilnie.
Przybliżył się, a Steve zauważył znaczącą różnicę w jego
zachowaniu.
Jego oczy nie miały tej nienaturalnie niebieskiej
poświaty, jak przy ich poprzednim spotkaniu, nie były dzikie i rozbiegane, a
brązowe, spokojne i skupione.
Bucky uśmiechnął się kącikiem ust, kiedy spojrzeli sobie
w oczy.
— Huh.
— Co?
— Twoje oczy nie są cholernie niebieskie. Są
zielonawe —
zauważył. Powiedział to, jakby właśnie odkrył Amerykę.
Steve ściągnął brwi. Czy to możliwe, że on
też…? Nie, to byłby zbyt wielki zbieg okoliczności, to niemożliwe. Takie
halucynacje nie mogą się przytrafiać dwóm osobom, które przypadkiem wpadły na
siebie w poczekalni.
Ale z drugiej strony… Nie o takich
przypadkach się słyszało, prawda?
— Barnes, weź odpuść —
powiedział ktoś za ich plecami. Steve obejrzał się przez ramię, natrafiając
wzrokiem na młodego szatyna chowającego twarz w wysoko postawionym kołnierzu
swojej skórzanej kurtki. — To. — Wskazał na nich palcem. —
Jest pedalskie jak diabli.
Bucky uniósł brew.
— Poważnie?
— Poważnie. Jesteś już powalony. Jak
zostaniesz jeszcze ciotą, niektóre typy ci już nie odpuszczą. —
Poklepał go po lewym barku, starając się nie uderzyć w kikut będący jedyną
pozostałością po lewej ręce Bucky’ego. Wiedział, że to nie jest dla niego zbyt
przyjemne, więc starał się nie dotykać tej części jego ciała. —
Jestem Toro —
zwrócił się do Steve’a, nie wyciągając jednak ręki w jego stronę. —
Pilnuję tego tu. I mam zawlec cię na miejsce, jeśli będziesz stawiać opory. —
Uśmiechnął się.
Steve przyjrzał się jego uśmiechowi, napiętym
ramionom i wyzywającemu spojrzeniu niebieskich oczu, a potem przerzucił
spojrzenie na Bucky’ego opierającego się bokiem o betonowy murek służący za
balustradę schodów i jak gdyby nigdy nic żującego precla.
Cała ta sytuacja była… dziwna, delikatnie
mówiąc. Jednak nie zaliczała się nawet do pierwszej dwudziestki
najdziwniejszych sytuacji w ostatniej dekadzie jego życia. Mogła jednak pomóc
wyjaśnić kilka z nich, a na tym mu zależało. Od dawna czuł, że coś jest nie
tak, a ostatnio można było to wręcz wyczuć w powietrzu, choć nikt inny zdawał
się tego nie dostrzegać.
Dlatego nie mógł nie przyjąć ich miłej
propozycji.
***
— Dlaczego w ogóle się tu przeprowadziłeś? Bo
nie jesteś stąd, nie? — spytał Bucky, odrywając kawałek od leżącego
na stoliku precla. Odwrócił twarz w stronę baru, ale wiedział, że patrzy wprost
na niego. — To
niezbyt ciekawe miejsce, mało kto tu przyjeżdża. Skąd jesteś?
Steve otworzył usta, ale nie do końca
wiedział, co powinien powiedzieć. A tak właściwie, to nie znał nawet
odpowiedzi.
Dlaczego Firehaven?
— Nie wiem — odpowiedział szczerze, bo
po co miałby kłamać? Zresztą, miał dziwne przeczucie, że i tak nie dałby rady
oszukać Bucky’ego Barnesa. — Jestem z Brooklynu… —
przerwał, widząc, jak kącik ust Bucky’ego drga. Jakby mimowolnie.
Nim zdążył powiedzieć jednak coś jeszcze, Toro Raymond
postawił kufel na stoliku i pchnął go w jego stronę.
— Nowy Jork? Poważnie? Zamiast tego wylądowałeś tutaj? —
spytał, krzywiąc się. — Co z tobą nie tak, człowieku? — Toro usiadł
naprzeciwko, po lewej stronie Bucky’ego, i postawił przed nim butelkę
importowanego piwa, samemu ograniczając się do zwykłej coli. Nie tyko dlatego,
że był kierowcą, czy że zazwyczaj nie pił, zachowując trzeźwość na wszelki wypadek, ale… Tym razem po prostu
wiedział, że pewne rzeczy musi spróbować pojąć na czysto. — Znaczy, wiem, że
jesteś… — Przyłożył kciuk do skroni, prostując pozostałe palce i poruszył nimi
do przodu, potem do tyłu, uniwersalnym językiem pokazując "świr". —
Bez obrazy. Ten tutaj — wskazał na Bucky’ego, jednocześnie podnosząc jego
precla z blatu i trzymając go, żeby ten wygodniej mógł odrywać sobie kolejne
kawałki. — Odwala takie akcje, że za nic go nie przebijesz.
Bucky otworzył oczy nienaturalnie szeroko, spoglądając
najpierw na Toro, potem na Steve’a. Patrzył na niego z wyraźnym szokiem.
— Och, znaczy, że ty też go widzisz? — spytał konspiracyjnym
szeptem, pochylając się w jego stronę. — Myślałem, że go sobie uroiłem… Chociaż…
— Obrzucił Raymonda krytycznym wzrokiem. — Zazwyczaj moje urojenia prezentują
się nieco inaczej. To raczej chodząca karykatura. — Uśmiechnął się krzywo. Nie
było zbyt wiele wesołości w tym uśmiechu.
Steve poczuł jak kącik jego ust mimowolnie unosi się ku
górze.
Sam nie wiedział dlaczego, ale to wszystko było takie…
znajome, naturalne.
— Nie wiem dlaczego wybrałem Firehaven. Znaczy, ja nie…
To… Wróciłem z misji, dom nie był już domem, wszystko było takie… obce. Jakby
nie moje. A potem… jakoś wylądowałem tutaj. — Obrócił kufel w dłoniach. — Nie
wiem dlaczego tutaj. Nie kojarzę nawet samej przeprowadzki. — Ściągnął brwi.
Bucky przyglądał mu się uważnie, swoim zwyczajem
przekrzywiając głowę lekko w lewo.
— Bierzesz prochy? — spytał prosto z mostu, nie bawiąc się
w żadne podchody.
— Co proszę?
— Broussard przypisał ci proszki? Tak czy nie? Głównie to
chcę wiedzieć. — Bucky pociągnął łyk piwa z butelki, cały czas spoglądając na
niego spod rzęs.
— Cóż, tak — odpowiedział po dłuższej chwili,
stwierdzając, że nie ma nic niestosownego w tym pytaniu. — Miałem… Mam kilka
problemów. Prochy… Leki miały mi pomóc — powiedział, a potem – przeczuwając, że
to istotne – dodał: — Są takie… Niebieskie…
— I żółte — dokończył za niego Bucky, a Steve potaknął
kiwnięciem głowy. — Dwie niebieskie, po kwadransie żółta.
— Powtarzać trzy razy dziennie, po posiłku —
dorzucił jeszcze Steve.
— Czyli… — zaczął Toro. —
Bierzecie te same proszki. I co niby z tego wynika?
Bucky spojrzał na niego ostro, jakby chciał
przekazać mu coś samym spojrzeniem.
— Coś na pewno — uciął. —
Tego jeszcze nie wiemy, ale coś tu jest nie tak…
Steve wtrącił się, zanim Bucky zdołał
powiedzieć coś więcej:
— Zauważyłem.
— Tak? — Bucky uniósł brew i
spojrzał na niego nieco inaczej. — To nie będziesz mieć nic
przeciwko, żebyśmy coś ci pokazali.
— Co? — spytał. Może nieco zbyt
podejrzliwie.
Toro parsknął, a potem uśmiechnął się.
Uśmiech sięgał jego niebieskich oczu.
— Niebo pękające ci nad głową.
***
Miarowy, głośny stukot jej obcasów odbijał
się echem od ścian gabinetu.
Od początku była przeciwna temu planowi. Nie
mógł się powieść, nie byli w stanie utrzymać tej farsy wystarczająco długo, by
plan się powiódł.
Jeśli czegoś nie zrobią, Barnes całkiem
zerwie się ze smyczy. Powinni pozbyć się go na samym początku, przez cholernych
Rosjan i ich sprzęt był zbyt niestabilny. Miał dostęp do rzeczy, których nie
powinien doświadczyć żaden z mieszkańców Firehaven.
Mówiła od początku, mówiła, ale on wiedział lepiej. Zawsze wszystko
wiedział najlepiej. I to przez niego kolejny raz wylądują w stercie gówna,
zamiast na samym szczycie.
— Co teraz? — spytała, krzyżując ramiona
na piersi. —
Jeśli zrozumie… Jeśli mu powie, będzie po nas. Zakończmy to póki jeszcze mamy
czas. Jest jeszcze szansa, żeby ocalić chociaż część…
— Nie będziemy uciekać jak tchórze.
Podszedł do okna, uchylając palcem zasłoniętą
roletę.
Doskonale widział Barnesa, który ciągnie
Rogersa w stronę samochodu. Jeszcze mu się opierał, jeszcze nie był pewien.
Mieli jeszcze szansę, by wszystko ocalić.
— To co chcesz zrobić?
Uśmiechnął się.
— Nie musisz się martwić, moja droga.
Zbudujemy nasze imperium.
***
Że teraz tu na twoich drzwiach! Tak to powinno brzmieć, a Toro powinien zamknąć oczy xD
OdpowiedzUsuńAle, ale! "Mamcia" Barnesa, wie że on się domyśla xD będzie jatka?
I czy tu ma być odwrócenie roli? W sensie, że jak Bucky i Steve skapną się co i jak to zniszczą "miasto" i ludzie chroniący się w nim będą mieć źle? ;D
Proszę cię. Toro nie jedno już widział i jestem skłonna stwierdzić, że ten rozwój akcji wcale by go nie zdziwił. Potrzymałby jeszcze Bucky'emu precla.
UsuńWiesz, nie powiedziałabym, że ludzie chronią się w tym mieście. Łatwo domyśleć się tego, kim jest pan gadający o imperium (Broussard, czerwony kajecik, nawet cytat wzięłam żywcem z filmu), a jego osoba nie zwiastuje niczego dobrego. W następnej części sporo spraw się rozjaśni :)
Czemu Firehaven kojarzy mi się ze Storybrooke? Nieźle to wymyśliłaś, jestem pod wrażeniem. Tajemnica trochę się rozwiązuje, coś tam się można domyślać, ale tylko po to, żeby za chwilę znaleźć się w ślepej uliczce potencjalnych rozwiązań zagadki. To się nie może dobrze skończyć. Pytanie tylko, dla której ze stron?
OdpowiedzUsuńW sumie mi samej też się tak kojarzy, ale zasadniczą różnicą jest jednak to, że w Storybrooke każdy mieszkaniec miał dwa życia, tutaj... nie do końca. Więcej powiedzieć nie mogę, nie chcę niczego zaspojlerować.
UsuńCiesze się, że się spodobało :)