Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (4/?)

N: Opowiadanie powróciło do życia po długim czasie, choć do planu wprowadziłam kilka drobnych zmian. Jest to mój pierwszy tekst opublikowany w nowym roku i mam nadzieję, że nie okaże się nie do strawienia :P
***
Bucky wiedział, że to, co robi może mieć dla niego katastrofalne skutki. Wiedział to doskonale. Ale to przecież nie znaczyło, że od razu zacznie się tym przejmować, i że zmieni zdanie.
Wiedział, że odstawiając pigułki, które przypisał mu doktor Broussard, może sobie zaszkodzić i to jak jasna cholera, bo po coś kazali łykać mu te prochy, ale musiał to zrobić. Po prostu musiał. Może to wszystko, co ostatnio się działo, co widział, co słyszał, było objawami jakiejś zmutowanej dyskinezy, a on miał pecha być zaczątkiem nowego łańcuszka w ewolucji tego cholerstwa? Słysząc to, większość wielkich panów psychiatrów pewnie zabiłaby go śmiechem na miejscu, wychodząc z założenia, że lepiej naszpikować wariata prochami i niech nie sprawia problemów, zamiast użerać się z nim przez godzinę co kilka dni, by spróbować dotrzeć do źródła problemu.

 Niestety Broussard nie był jednym z nich.

Przypisywał mu proszki, jasne, bo bez nich mógłby sprawiać spore problemy, ale wciąż kazał przychodzić mu na te cholerne pogadanki, podczas których próbował coś z niego wyciągnąć. Bucky więc mówił. Mówił o swojej rodzinie, mówił o wojsku, o wypadku, o akcji, w której stracił rękę – o pociągu – o długiej rehabilitacji. To miało na niego ogromny wpływ. Wciąż doskonale pamiętał, kiedy ocknął się na gorącym piasku – lodowatym śniegu – by zobaczyć krew i kości, resztki swojego ramienia leżące wokół – i ludzi stojących nad nim, by zabrać go do piekła – by zwymiotować i ocknąć się dopiero w szpitalu – zimnej celi – podłączony do kroplówek. To był jego katalizator, jego punkt zapalny, który uwolnił szaleństwo w jego genach. Oczywiście tego doktor już mu nie powiedział, ale Bucky nie był głupi. Wiedział, że jest obciążony, i że w przyszłości skończy jak dziadzio Kurtzberg. Stary, zgorzkniały i szalony.

Obmył twarz wodą, przejeżdżając palcami drżącymi palcami po zarośniętej szczęce. Wyglądał coraz gorzej, ale jego ręka ostatnio za bardzo się trzęsła, by spróbował się ogolić lub chociaż przyciąć zarost. To mogłoby skończyć się małą masakrą na jego twarzy, więc wolał nie ryzykować.
Wyszedł z łazienki, nie spoglądają nawet w stronę nowego lustra zawieszonego nad umywalką. Korciło go, by je odsunąć, by przyjrzeć się ścianie, upewnić się, że pozostawiona w niej dziura była jedynie chorym żartem jego wyobraźni, ale… Nie zrobił tego. Nie chciał tego.

Chwycił leżącą na łóżku bluzę i wciągnął najpierw jeden rękaw, później przeciągnął ją przez głowę i wyginając się na boki, wreszcie ją na siebie naciągnął. Robił się już w tym coraz lepszy. Praktyka naprawdę czyni mistrza.

Wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi na klucz i skierował się w stronę drzwi wyjściowych, obijając się nieco o ścianę i balustradę schodów, kiedy schodził na dół.

Nie zaszedł jednak daleko, przystając, kiedy tylko usłyszał głos ma dobiegający z kuchni.

― Dokąd myślisz, że się wybierasz, słońce?!

Westchnął.

― Nie przypominam sobie, żebym był ubezwłasnowolniony. Chyba, że coś mnie ominęło ― dodał, uśmiechając się cicho, kiedy tylko jego ma stanęła kilka kroków od niego, wycierając dłonie w kuchenny fartuch. Swój ulubiony – fioletowy w jasnoliliowe motyle.

― Wierz, że nie robię ci na złość, Bucky. Martwię się o ciebie i nie chcę, żebyś wychodził sam, jeśli… nie jest z tobą najlepiej.

― Wiem, że nie jest. ― Starał się nie denerwować, choć ostatnimi czasy emocje i humorki zmieniały mu się szybciej niż u kobiety w ciąży i to tuż przed rozwiązaniem. ― Ale nie będę sam. Będę z Toro. I tak, wiem, ma, że to wyjątkowo marne pocieszenie. ― Uśmiechnął się, widząc jej minę. ― Ale postaramy się zachowywać jak dojrzali, odpowiedzialni mężczyźni w naszym wieku. Więc? Czy mam szlaban na zabawę z nim?

Nie odpowiedziała przez dłuższą chwilę, patrząc na niego zmartwionym wzrokiem. Naprawdę nie zdziwiłby się, gdyby zwyczajnie nie pozwoliła wyjść mu z domu. Miał dwadzieścia siedem lat, ale momentami wymagał więcej opieki od dwulatka z ADHD, więc ta decyzja byłaby zrozumiała. Wiedział też jednak, że potrafił przekonać ją do wielu rzeczy, spoglądając na nią smutnym wzrokiem i uśmiechając się nieznacznie kącikiem ust, jak robił to zawsze, kiedy był jeszcze małym smykiem, który tłukł okna sąsiadów podczas gry w baseball.

― To będzie tylko kilka godzin, mama. Długo się nie widzieliśmy. Będzie mieć mnie na oku. Powiem mu nawet, żeby dzwonił do ciebie z raportem jak się spisuję. To co?

Westchnęła.

― Najpierw z nim porozmawiam. Mam dziwne wrażenie, że wersja, którą mu opowiedziałeś, będzie w wielu miejscach mijać się z prawdą. ― Spojrzała na niego krzywo, na co wywrócił oczami.

Zawsze potrafiła go przejrzeć. Miał jednak nadzieję, że opanował zachowywanie się w porządku na tyle, że nie zacznie podejrzewać niczego w sprawie leków. Zaczął odkrywać, że jest lepszym łgarzem, niż przypuszczał, że jest. I niż powinien być.

― Na którą jesteście umówieni?

Wzruszył ramionami.

― W sumie to na już. Pewnie już jest.

Otworzył drzwi wyjściowe i tak, jak się spodziewał, dojrzał czerwonego Mustanga II Raymonda. Wywoskowany, błyszczący, zadbany jak zawsze. Toro kochał ten samochód od dnia, w którym kupił jego resztki za grosze. Bucky pomagał mu w poskładaniu go do kupy, w znajdowaniu części i ugrywaniu zniżek u znajomych mechaników. Kiedy kupa złomu zmieniła się w auto jak z obrazka, był niemal tak dumny jak Raymond.
Toro wysiadł z samochodu i opierając prawy łokieć o dach auta, posłał Bucky’emu całusa, machając lewą dłonią jak panienka. Ten w odpowiedzi popukał się tylko w głowę, powstrzymując się od pokazania mu środkowego palca, i wskazując za siebie, krzyknął:

―  Rusz tu tyłek, moja wspaniała, wyrozumiała i piękna mama chcę z tobą porozmawiać!

Pokręciła głową.

― Nic tym nie ugrasz, Bucky.

― Och, wiesz przecież, że mówię prawdę ― podlizywał się. ― Toro, powiedz, że moja ma jest gorąca. ― Wskazał w jej stronę dłonią, kiedy Raymond stanął w drzwiach.

Spojrzał najpierw na Buck’ego, potem na nią, a później znowu przeskoczył nieco nierozumny wzorkiem na przyjaciela.

― Boje się potaknąć. Ale zaprzeczyć też się boję ― powiedział w końcu.

Bucky trącił go łokciem między żebra, przesuwając go z przejścia, i minął go, by stanąć tuż za nim i wyciągnąć paczkę papierosów z kieszeni jego czarnej skórzanej kurtki.

― Więc knujcie sobie za moimi plecami. ― Wskazał dłonią na Toro i mamę, a później włożył między zęby papierosa, by móc wyszukać zapalniczkę w kieszeni dżinsów. ― A ja idę się potruć. ― Uśmiechnął się i zatrzasnął za sobą drzwi.

Nie musiał i nie chciał słyszeć tej rozmowy. Doskonale wiedział, co jego ma powie Toro. Że Bucky ma problemy, że nie można spuszczać go z oka, że ma dzwonić do niej lub George’a, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba… Stara, znana śpiewka.
Bucky odpalił trzymanego w ustach papierosa i skulił nieznacznie ramiona, chowając dłoń do kieszeni. Robiło się coraz chłodniej, a i mimo tego ostatnimi czasy zbyt często łapały go dreszcze. Momentami czuł się wręcz, jakby zaczynało chwytać go delirium.

Spiął się, zauważając, że na sąsiedni podjazd – ten domu Richardsów – wjeżdża samochód.

― Cholera… ― mruknął pod nosem, wykręcając się i błagalnie patrząc w stronę drzwi wejściowych. Miał naiwną, bezpodstawną nadzieję, że Toro jakoś wyczuje jego żałosne nastawienie i wybawi go przed koniecznością spojrzenia w twarz Gail.

Bóg choć raz postanowił z niego nie zadrwić, ponieważ drzwi niemal momentalnie się otworzyły, a uśmiechnięty Raymond wyszedł na zewnątrz, klepiąc Bucky’ego w ramię.

― Stary, właśnie popełniasz grzech. ― Wskazał palcem na niedopałek, który był jednym, co zostało z papierosa Bucky’ego. Ten wyrzucił go na betonowy schodek prowadzący na ganek i zgniótł go podeszwą buta, nim skopał go na trawnik.

― Rusz się, Raymond.

Toro zaśmiał się pod nosem.

― Jasne, w końcu mamcia ustaliła ci godzinę policyjną.

― Spieprzaj. ― Skulił się bardziej, próbując przedostać się do samochodu nie zauważonym przez Gail. Toro zrozumiał o co chodzi, więc przyśpieszył i w kilku dłuższych krokach znalazł się przy samochodzie, by z głupim uśmiechem i mrugnięciem otworzył mu drzwi ze strony pasażera. ― Poważnie, Raymond, spieprzaj. Nie jesteś w moim typie.

― Ranisz mnie tymi słowami ― powiedział, okrążając samochód, by wsiąść za kierownicę. ― Więc… Jaki w ogóle masz plan? ― spytał, kiedy tylko Bucky zamknął drzwi i zaczął mocować się z pasem. Toro pochylił się w jego stronę, pomagając Bucky’emu go zapiąć. ― Kiedy dzwoniłeś, brzmiałeś na dziwnie zainteresowanego ostatnim pożarem w lesie ― dodał, odpalając silnik.

Cóż, tak, Toro miał rację. Kiedy tylko Bucky dowiedział się, że w dniu incydentu znad klifu niedaleko wybuchł pożar, musiał dowiedzieć się, czy coś tego nie łączy. Niektórzy mówili, że coś spadło z nieba, że mógł to być kawałek samolotu czy nawet cholerny meteoryt.
To mogłoby znaczyć, że Bucky nie uroił sobie choć tej jednej rzeczy.
― Jedziemy nad klif. I tak… ― dodał. ― Byłoby miło, gdybyś mógł coś napomknąć.

Momentami Bucky wciąż nie mógł uwierzyć, że Toro został strażakiem. Thomas Raymond – mały piroman, który zawsze – się zapalał – nosił przy sobie zapałki i petardy hukowe, został dzielnym strażakiem gaszącym pożary i ratującym ludzkie życia.
A Bucky – szkolny rozrabiaka został – mordercą – żołnierzem. I szaleńcem.

Śmiechu warte.

― Niewiele wiem ― zaznaczył, włączając się do ruchu i ruszają w stronę obrzeży. ― Ale w bazie gadają, że coś walnęło z dużej wysokości. Jedni, że odłamek jakiejś kosmicznej skały czy czegoś, inni, że UFO ― zaśmiał się z tego absurdu. ― Oficjalnie nic takiego nie miało miejsca. Ale teren jest odgrodzony i to już pieprzoną milę dalej. Coś jest na rzeczy, mówię ci.

― Tyle wiem. Ale chcę wiedzieć co.

Toro pokręcił głową.

― Nawet nie licz na to, że pozwolę wplątać ci się w coś głupiego.

Bucky spojrzał na niego pobłażliwie.

― Nie spodoba mi się ten plan, co? ― spytał Toro.

― Absolutnie.

Buck uśmiechnął się szeroko.
***
Steve od dłuższego czasu miał problemy.

Na początku lekarze mówili, że to tylko PTSD. Starał się podchodzić do tego optymistycznie, wierzył, że w końcu uda mu się z tego wyjść, że jest jednym z tej grupy, u której objawy zaczynają zanikać już po roku.
Z czasem okazało się jednak, że jest w innej grupie, tej o wiele mniej licznej, u której objawy zaczynają z czasem przeradzać się w coś innego, w coś gorszego. Ale i w tym Steve starał się dopatrywać lepszych stron. I dość szybko udało mu się je odnaleźć – dzięki lekom od doktor Sofen i doktora Broussarda czuł się o wiele lepiej.

Choć bezsensowne, senne koszmary nie minęły.

Każdej nocy miał koszmary. Powtarzające się, zawsze w tej samej kolejności. I mimo coraz większej liczby szczegółów – wciąż niezrozumiałe. Zawsze pojawiały się w nich lód i śnieg, zawsze lodowaty, rwący wiatr i zbliżająca się bezdenna otchłań. Zawsze był także krzyk. Zawsze to on krzyczał, ale z czasem pojawił się także inny dźwięk – łoskot metalu i przerażony wrzask, który wwiercał się w jego czaszkę, sprawiał, że jego serce bolało na sam jego dźwięk, że zawsze budził się, podrywając do pozycji siedzącej. Mijało sporo czasu, nim udawało mu się uspokoić, choć nie wiedział, czego tak naprawdę się obawiał.

Do czasu, aż nie spotkał w poczekalni u doktora Broussarda Bucky’ego Barnesa.

Nigdy przedtem nie spotkał tego człowieka, nie słyszał o nim, nie miał prawa o nim słyszeć, ale kiedy go zobaczył, miał dziwne wrażenie, jakby znał go od dawna.
A krzyk w jego snach nabrał barwy.
Zamazana plama niknąca w bieli nabrała rysów i szczegółów.

Nie wiedzieć dlaczego, śnił o Bucky’m Barnesie. Mężczyźnie równie szalonym co on sam, choć może nawet i bardziej, o człowieku, którego widział zaledwie dwa razy w życiu i to po tym, jak już pojawił się w jego umyśle.

Jak to wszystko mogło być możliwe?

Wiedział, że nie wszystko jest z nim w porządku, że ma problemy, które musi leczyć, że może jego umysł jedynie uroił sobie, że to właśnie ten głos i tę twarz znał, ale… W tych krótkich chwilach spędzonych w jego obecności czuł się dobrze. Jak w obecności nikogo innego z całego tego chorego miasta.
Firehaven było chore. Było pięknym miastem z wielkim parkiem, równo przystrzyżonymi trawnikami i szczęśliwymi ludźmi jak z okładki, było otoczone gęstymi, mieszanymi lasami, jeziorami i wzniesieniami, było piękne, ale chore. Gdziekolwiek nie poszedł, widział fałsz i zakłamanie. Wiedział, że coś jest nie tak z tym miastem, ale nie potrafił odpowiedzieć co.

W końcu jednak się tego dowie, nieważne w jaki sposób.

Próbował znów spotkać Bucky’ego, ponieważ miał dziwne wrażenie, że będzie jedną z niewielu osób, które go zrozumieją. Jednak, jak na złość, nigdzie go nie dostrzegał. Rozumiał, że nikt w gabinecie nie udzieli mu żadnych informacji na jego temat, nie było na to najmniejszych szans, a nie wiedział o nim nic prócz tego, jak się nazywał. Mieszkał w Firehaven od niedawna i nie znał byt wielu osób, więc tym samym nie miał także kogo pociągnąć za język na jego temat. Swojego współlokatora – Sama – znał od niezbyt długiego czasu i wciąż nie znali go zbyt dobrze, więc uważał nękanie go w tej sprawie za niezbyt właściwe. Wiedział jednak, że prędzej lub później uda mu się natknąć na Bucky’ego Barnesa.

Musi mu się udać.
***
Kiedy dotarli nad klif, słońce zaczynało zachodzić.

Toro zaparkował blisko głównej drogi, nie wjeżdżając na pokrywającą klif polanę, więc musieli przejść kawałek drogi. Bucky ostatnimi czasy miewał drobne problemy z równowagą, więc zajęło im to nieco więcej czasu niż powinno, ale i tak poszło im dość sprawnie.

― Po co tak naprawdę mnie tutaj ciągniesz, Barnes? ― Toro wepchnął dłonie do kieszeni kurtki i skulił się, kucając na brzegu klifu. ― To, czego szukamy, jest dobre kilka mil stąd. I o ile nie masz latającego samochodu, musimy objechać pół przedmieść.

― Jesteśmy dokładnie tu, gdzie powinniśmy być ― odpowiedział, siadając z lewej strony Toro. ― Tylko poczekamy, aż się ściemni.

― Twoja matka mnie zabije ― skwitował. ― A twój ojciec mnie odkopie, sklonuje i…

― „Zamorduję cię, Marty!”― krzyknął Bucky, próbując podrobić głos Bena Stillera, a jego głos rozszedł się echem. ― „Normalnie uduszę! A potem zakopię, odkopię, sklonuję i zabiję te klony!”

Toro zaśmiał się, już nie klęcząc, a siadając obok.
Stykali się bokami ramion, ich uda niemal się dotykały, byli tak blisko, jak tylko mogliby być, nie naruszając przy tym żadnych granic przyzwoitości. Ale Bucky i tak czuł, jakby byli dobrą milę od siebie.

To nie było już to, co dawniej.

Oddalili się od siebie i Bucky wiedział, że jest jedynym, który za to odpowiadał. Odciął się od Toro, odciął się od każdego ze swoich dawnych przyjaciół, zamykając się w czterech ścianach ze swoją depresją i swoim szaleństwem. Choć dziś czuł się… naprawdę w porządku. Poważnie. Spoglądając w oczy Toro, widział jego szare, wyblakłe tęczówki, nie błękit wylewający się na jego twarz.

Było naprawdę w porządku.
Do momentu aż przestało.

Wtedy znów to dostrzegł.
Złoty rozbłysk na niebie. Rozbłysk, jakby rozbity na niewidzialnej przeszkodzie, sprawił, że na kilka sekund niebo rozjaśniła siatka złocistych pęknięć. Jeszcze większa i bardziej rozległa niż poprzednim razem.
Bucky nie przyglądał się jej jednak, a jedynie schował twarz w zgięciu łokcia, starając się udawać, że nic nie miało miejsca, że wszystko wciąż jest w porządku. Ten dzień był dobry i nie chciał, by schrzaniło go coś takiego.

― Barnes? ― spytał głucho Toro, jakby stracił dech.

Bucky mrugnął tylko ciche „Co?”, nie odrywając twarzy od przedramienia.

― Czy to twoje… To, co masz, nie jest zaraźliwe, nie?

― Bardzo, kurwa, zabawne ― burknął, spoglądając na niego oskarżycielsko. Myślał, że kto, jak kto, ale Raymond nie będzie miał głupich, bezpodstawnych uprzedzeń. I że nie jest aż takim idiotą. ― Bo co?

― Bo właśnie widziałem… Jak niebo pęka mi nad głową.

Bucky wyprostował się gwałtownie, spoglądając na Toro szeroko otwartymi oczami.

Widział to. On to widział.

Nie uroił sobie tego.
***

Komentarze

  1. Haha biedny Toro! Postawił go Bucky między młotem a kowadłem xD
    No i tekst z bajki już też jest <3 pięknie xd
    No i Stucky - Steve śniący o Bucky'm <3333333333333333333
    No i ciekawe co będzie dalej z Toro czy też wyląduje na prochach czy zaraz jakoś o tym zapomni i czy wykorzysta to Bucky i Steve na swoją korzyść xd tyle pytań że kolejny rozdział musi być! ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na początku cytatu miało tutaj nie być, ale jakoś tak mi się wpasował, że zamiast tworzyć coś lustrzanie podobnego, wykorzystałam go. Więc jeden jest już odhaczony :P
      Na kolejne pytania odpowiedzieć nie mogę, ale następnym rozdział będzie o wiele szybciej niż ten :)

      Usuń
    2. Pięknie wyszło <3 haha to ja czekam cierpliwie <3

      Usuń
    3. Ale serce i tak boli ze Steve sni o sytuacji z mostu.. Oj będzie źle jak do nich to dojdzie ;(

      Usuń
    4. Będą mieli tyle na głowie, że ten konkretny problem nie zaboli ich jakoś szczególnie :P

      Usuń
  2. Tak sobie myślę, że ten tekst jest symbolicznie analogiczny do ich historii. Bucky znika, Steve go szuka. Tu jest najprostsze podobieństwo, ale znalazłoby się ich więcej.
    Wreszcie widzę szansę, żeby Barnes podniósł się z kolan, a przynajmniej drgną. Toro dodał mu otuchy, dzięki czemu Bucky znalazł cel. Tylko co, jeśli Toro to skutek uboczny odstawienia? W ogóle całe te wyjście?
    Uwielbiam tego tutejszego Steve'a <3 Nawet jeśli mówi o bardzo poważnych sprawach.
    Zmutowana dyskineza? Jakoś średnio mi tu pasuje te pojęcie w zestawieniu z tym "co się działo i co słyszał". Ale w sumie nie mam pomysłu na nic lepszego, więc to tylko taka drobna uwaga.
    Ach, i dwulatek z ADHD? Tutaj jest mały błąd (tak się czepiam, żeby się czepiać, bo nie mam do czego, więc usilnie szukam), bo zwykle się je diagnozuje około 7 roku życia. Więc może "jak buntowniczy dwulatek"? :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do "zmutowanej dyskinezy" i "dwulatka z ADHD" - to SĄ bzdury i zamierzenia miały nimi być. Bucky mówi coś od rzeczy, nie pierwszy i nie ostatni raz, co może powinnam zaznaczyć. Tym pierwszym Bucky próbuje się usprawiedliwić, a tym drugim - cóż, to w sumie po prostu palnął.
      Steve'a będzie znacznie więcej, Toro także (Czemu nikt ani tu, ani na wattpadzie nie zauważył tego żartu o piromanie? Toć ten gość w kanonie potrafił się palić. Skepściłam :(). A Steve będzie miał okazje porozmawiać na lżejsze tematy. A jego rozmowy z Buniem będą... zapewne dość specyficzne.
      Dziękuję za komentarz <3

      Usuń
    2. Ach, to przepraszam. Miesza mi się narracja, nie wiedzieć czemu :D
      Bo to nie żart, a szczera prawda! Przyznam, że wzięłam to jako odniesienie do kanonicznej postaci, a nie żart. Pseplasam! Jeśli zrobisz z ich rozmów ich własny świat "choroby" pokocham jeszcze mocniej <3

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (10/?)

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (9/?)

Farba