Wyzwanie 12: Chodź, pomaluj mój świat... [Stucky, +16(?)]

N: Na ten pomysł wpadłam, widząc reklamę farb do ciała. Więc… Czy coś jest ze mną nie tak?
***

 Bucky doskonale wiedział, że on i Steve zdecydowanie nie tworzyli normalnej pary. Cóż, zapewne dlatego, że im samym daleko było do normalności, a w ich przypadku dwa minusy nie tworzyły plusa. A może dwa trójkąty nie tworzyły kwadratu? Och, nieważne. Bucky nigdy nie był dobry w takie porównania. Po prostu on i Steve byli zdrowo – a może nawet choro – powaleni, więc z tego połączenia nie mogło wyjść nic dobrego.
Nie, żeby znowu jakoś szczególnie im to przeszkadzało. Było im ze sobą dobrze, dopełniali się, będąc swoimi przeciwnościami. Byli jak jakieś chrzanione yin i yang czy coś.

Bucky wiedział, że nie raz, nie dwa nazywany był ciemną stroną czy nawet cieniem Kapitana. Nie przeszkadzało mu to, uważał nawet, że jest w tym sporo racji. Krył plecy Steve’a od kiedy pamiętał, zabił wielu ludzi – nie potrafił  już ich nawet zliczyć – którzy mu zagrażali, a do tego, co tu ukrywać, często prezentował się dość… posępnie, delikatnie mówiąc. Wiedział, że niektórzy ludzie się go bali i to nawet nie ze względu na to, kim był i co zrobił, bo – na jego szczęście – zwyczajnie nie każdy go rozpoznawał. Jego twarz nie była jakoś szczególnie zapadająca w pamięć, była raczej dość pospolita, ale za to jego styl zdecydowanie nie należał do tych wesołych i kolorowych. Lubił ciemne kolory, skóry, ciężkie buty. Miał długie włosy, często nie golił się tygodniami – ale hej, nie wyglądał jak neandertalczyk, miał wyjątkowo kiepski zarost, który potrzebował sporo czasu, by odrosnąć, więc niemal nigdy nie golił go do zera – a do tego od czasu do czasu, by podrażnić Steve’a, używał czarnego eyelinera, który sprezentowała mu Natasha, i rozmazywał go wokół oczu. Łatwo było więc się zorientować, że nie wyglądał jakoś szczególnie przyjaźnie, zwłaszcza jeśli wzięło się pod uwagę jego gabaryty i dość posępną minę, jaką przybierał na twarz przez większość czasu.

Ale potrafił być też uroczym człowiekiem. Poważnie, potrafił. Steve potwierdzi, a Bóg mu świadkiem… Dobra, bóg piorunów, ale to już szczegół, prawda? Sęk w tym, że Bucky naprawdę potrafił być miłym i uroczył człowiekiem dla ludzi, których naprawdę lubił i na których mu zależało. Okej, nie było ich zbyt wielu, ale to nie był żaden problem. Było mu dobrze tak, jak jest i nie potrzebował otaczać masą ludzi, którzy by go nie obchodzili, a on nie obchodziłby ich, by otoczenie przestało uważać go za gburowatego samotnika. Nie obchodziło go otoczenie. No, chyba, że to najbliższe. Wtedy to już tak, trochę go obchodziło… Chwila, o czym to on…? A no tak, o swoim uroku.
Poważnie, choć pewnie ciężko w to uwierzyć, Bucky nie zawsze zachowywał się jak skończony dupek, który nie lubił spoglądać dalej, niż na czubek własnego nosa. To były jednak pozory, a Bucky chciał, by niektórzy w nie wierzyli. To była pewnego rodzaju tarcza, mur, który może i nie miał w sobie żadnej furtki, ale za to przy odrobinie cierpliwości był do obejścia albo przeskoczenia.

Albo do przebicia.

Tak właśnie rozwiązał to Steve, który stopniowo i z uporem stukał w ten mur tak długo, aż powstała w nim wyrwa na tyle duża, by mógł się przez nią prześlizgnąć. Bucky był mu za to niesamowicie wdzięczny i kochał go jeszcze bardziej. Tak bardzo, że aż…

Nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, by opisać to, jak bardzo go kochał, jak go uwielbiał, niemal ubóstwiał.
Kochał go jak szaleniec, jak głupiec, jak narkoman i choć wiedział, że czasem nie myślał przez to racjonalnie, miał to gdzieś. Dlatego, że miłość nie jest i nigdy nie była racjonalna. Na całe, kurwa, szczęście, bo właśnie dlatego była taka piękna.

Bucky wiedział, że nie był idealny, że wbrew pozorom Steve także taki nie był, ale nie obchodziło go to, bo wiedział, że to, co razem tworzyli właśnie takie było. Nie dla wszystkich wokół, nie dla cholernego świata, ale dla nich. Kłócili się, sprzeczali, miewali ciche dni, ale wiedzieli, że to coś normalnego, naturalnego w związku. Były to krótkie epizody, nigdy nie trwały długo. Znali się zbyt dobrze, wiedzieli o sobie niemal wszystko, momentami byli wręcz jak jeden umysł rozdzielony pomiędzy dwa ciała.
Bucky nie wstydził się przed Steve’m, wiedział, że nie musi. Ten wiedział o nim wszystko, znał go ja własną kieszeń – jego pochrzaniony umysł i oszpecone ciało. Wiedział, jak do niego mówić, kiedy był zły; jak gładzić jego plecy, kiedy budził się przez koszmary; jak go pocieszać, kiedy stało się coś złego; jak go całować, jak dotykać… Potrafił czytać z ruchu jego ciała, z drgnięć jego mięśni, z blizn i zgrubień na jego skórze.

Bucky wiedział to wszystko i dlatego często pozwalał sobie na różne dziwactwa, wiedząc, że Steve nie będzie miał nic przeciwko. Bo Steve kochał go z brodą lub bez, w brązie, w blondzie, z niebieskimi końcówkami, z włosami zaplecionymi w warkocze, z mocnym makijażem oczu, a nawet z ustami pomalowanymi na krwistą czerwień. Kochał go ubranego lub nagiego. Nieważne czy w czasie zwykłych czynności, czy wtedy, kiedy uprawiali seks, albo kiedy jego skóra służyła Steve’owi za płótno. Bucky kochał te momenty.
Uwielbiał dotyk palców i pociągnięcia pędzli, rozprowadzających farbę na jego skórze. Była wilgotna, zimna, wywoływała gęsią skórkę, doprowadzała do dreszczy.

Wielbił, kochał, ubóstwiał to, jak Steve patrzył na niego w takich momentach.
Już nie tylko jak na kochanka, przyjaciela, miłość swojego życia – nie. Jak na jakieś cholerne dzieło sztuki, w które go zmieniał. Czuł, wiedział, że nigdy nie jest tak piękny, jak wtedy, gdy jego skóra zmieniała się w płótno, choć Steve zaprzeczał temu za każdym razem. Bucky i tak wiedział swoje.

Dlatego ogolił się tak gładko, jak tylko mógł, pozbył z ciała każdego, nawet najmniejszego włoska, zostawiając jedynie te od brwi w górę. Zgolenie brody było bolesnym poświęceniem, ale wiedział, że będzie warto.
I nie pomylił się.

Leżąc rozciągnięty na łóżku, wśród farb, kosmetyków i pędzli, nie mógł opanować drżenia. Ciężar ciała Steve na jego udach był kojący. Zaciskał powieki, wykręcając głowę, by jego twarz była pod jak najlepszym kątem. Czuł muśnięcia pędzla na powiekach i z trudem powstrzymywał się przed poruszeniem się, przed otworzeniem oczu.

— Długo jeszcze? Chcę otworzyć oczy — jęknął.

Najwidoczniej musiał także drgnąć, ponieważ Steve chwycił jego twarz dłonią, przekręcając ją o kilka milimetrów.
Pedant.

— Jeszcze nie. Powiem ci kiedy — upomniał go, zabierając dłoń. — Bądź cierpliwy. — Bucky poczuł, jak Steve się pochyla. — Jesteś piękny, Buck.

Steve pocałował bok jego szczęki. Delikatnie, ostrożnie, by nie dotknąć i nie zmazać nie wyschniętej jeszcze farby.
A Bucky? A Bucky czuł się sfrustrowany.

— Może i jestem piękny — parsknął. — Ale jestem też napalony, a ty trzymasz ręce nie tam, gdzie powinieneś. — Z trudem oblizał się przed oblizaniem warg. Nie chciał niczego zepsuć, zanim dobrze się temu nie przyjrzy. — I spróbuj zrobić ze mnie klauna, a cię walnę.

Steve zaśmiał się, rozmazując palcem farbę na jego powiece.

— Zaraz skończę. Potem zajmiemy się skończeniem reszty.

Bucky westchnął zirytowany, choć wiedział, że sam o to prosił.

— Kończ szybciej.

— Jak skończę, to skończę — niemal zanucił. — Trochę cierpliwości. Musi być idealnie.

Bucky poczuł, jak Steve się poruszył, najpewniej wygiął się do tyłu, by po coś sięgnąć. Nie wiedział, czym dokładnie to jest, ale już po chwili poczuł, jak Steve stawia ostatnie kreski na jego powiekach.

— Już. I co, było tak strasznie, Buck?

Otworzył oczy i zamrugał kilkukrotnie, ponieważ farba nieco skleiła mu rzęsy. Wiedział jednak, że to żaden problem. Nie pierwszy raz używali tych farb.

— Nie wiem, czy jest aż tak strasznie. Podaj mi lustro.

Kiedy Steve sięgnął za siebie, by podnieść leżące na materacu lustro, Bucky lepiej się mu przyjrzał, śledząc każdą plamę z farby na jego ciele – jego rękach, brzuchu, nagich udach i bokserkach. Miał kilka nawet na twarzy.

Steve pokręcił się na jego udach, starając się znaleźć jak najwygodniejszą pozycję i skierował lustro w jego stronę. Pierwszą reakcją Bucky’ego było uniesienie brwi. Wiedział, że Steve użył eyelinera, ale nie wiedział, co dokładnie z nim zrobił.
Kreska wokół jego oczu przypominała nieco tę egipską – w wewnętrznych kącikach była delikatna i pogrubiała się w kierunku zewnętrznych kącików, by się rozdzielić. Jej góra część była krótka i cieńsza, wygięta w stronę brwi, a dolna tworzyła duży łuk, którego końcówka stykała się z kością policzkową, gdzie czerń rozmazywała się, by je uwydatnić. Kolejne kreski – niebieska, fioletowa i biała stykały się ze sobą, w niektórych miejscach nachodziły na siebie, tworząc dwa kolejne, wygięte w dół łuki i jeden skierowany w górę. Całość przywodziła mu na myśl skrzydła motyla. Tuż pod jego brwią pociągnięta została gruba, zielona kreska. Jego usta pomalowane zostały na niebiesko, z fioletową kreską na środku i konturem pod dolną wargą.
Na jego szyi i klatce piersiowej postały podobne wzory jak wokół oczu. Na prawym ramieniu widoczne były na razie tylko czarne zarysy.

— To coś nowego — zaczął, wciąż unosząc lekko jedną brew. — Planujesz zostać makijażystą czy co?

Steve zaśmiał się, kręcąc głową.

— Nie, po prostu nie dostrzegasz jeszcze tego, co widzę ja.

— Tak, a co niby widzisz, panie Picasso?

— Poczekaj moment, a sam zobaczysz.

Steve klepnął jego nagie udo, a potem pochylił się, by wyłączyć oświetlenie zamontowanym na ścianie włącznikiem. Cóż, nie ukrywali, że umieścili go tam tylko z lenistwa, by włączać albo przygaszać światło bez konieczności wstawania z łóżka.
Kiedy światło zgasło, Bucky zorientował się, że Steve użył farb fluorescencyjnych. I cóż, teraz afekt był… o wiele bardziej zapierając dech w piersi.

— I co, lepiej? — spytał, odkładając lustro.

— A żebyś wiedział. — Oblizał wargi, a potem nieco się skrzywił.

Steve spojrzał na niego pytająco.

— Miałem nadzieję, że szminka się rozmaże — wyjaśnił. — Gdybym ci obciągnął, zostałby ładny ślad. — Uśmiechnął się szeroko. — Och, no co? Nie patrz tak na mnie, panie pruderyjny perfekcjonisto, to byłoby prawdziwe dzieło sztuki.

Steve spojrzał na niego nieco tajemniczym wzrokiem, ale nie powiedział niczego, zsuwając się z jego ud. Bez większej subtelności rozsunął jego nogi i usiadł pomiędzy nimi.

— Okej… To jakiś nowy rodzaj gry wstępnej, czy coś? — Poruszał brwiami, chcąc rozbawić trochę Steve’a. — I hej, hej, hej! — Uniósł nogę, opierając stopę na jego piersi, by nieco go odepchnąć. — Gdzie z tym pędzlem, zboczeńcu? Wiem, że kochasz sztukę, ale nie zgadzam się na taki trójkąt!

Steve spojrzał na niego z politowaniem, ale uśmiechnął się półgębkiem, zaciskając place wokół jego kostki. Pocałował jego stopę, każdy palec z osobna, nie zwracając uwagi na to, jak wybrakowane są. I Bucky go za to kochał.

— Bucky, ufasz mi, prawda? — spytał, gładząc jego udo. Z zapałem pokiwał potakująco głową.
Steve pochylił się, całując go krótko, ledwie muskając jego usta, i ponownie rozsunął jego nogi. Bucky podłożył sobie jedną z poduszek pod pośladki i rozłożył się wygodnie, w oczekiwaniu na to, co planuje Steve.

Kątem oka śledził jego ruchy, spoglądał na to, jak macza cienki pędzel w czarnej farbie i nakierowuje go na jego podbrzusze, po chwili zmieniając jednak zdanie i przykładając go do jego lewego sutka, okrążając go.

Bucky zadrżał lekko na dotyk włosia pędzelka.
Przez to wszystko jego sutki stały się nieco bardziej wrażliwe niż powinny. Miało to wiele dobrych stron. I pierdol się, Hydro, tak swoją drogą, bo Bucky nauczył się widzieć pozytywy w pewnych sprawach.
Nie, chwila, czy on naprawdę ma zamiar myśleć o pieprzonej Hydrze w takim momencie?

Cóż, tak, taki właśnie ma zamiar.

Tak, ma wyjątkowo podzielną uwagę, i tak, jest popieprzony. Ale jest również pogodzony z tym, co Hydra mu zrobiła. Ma metalową rękę, tonę różnorakiego żelastwa w ciele – poważnie, ma w sobie tego tyle, że można by go uznać za mały pojazd samobieżny – ma sztuczne zęby, masę blizn i brakuje mu kilku placów u stóp. I kilka metrów jelita cienkiego. I kawałka wątroby. I kilku innych rzeczy pewnie też, ale nie o tym mowa. Wiedział też, że jest bezpłodny. Nie, żeby miał komu zrobić dziecko, więc to było do przełknięcia. Miało jednak kwaśno-gorzki posmak.
Nie wiedział, co dokładnie Hydra mu wstrzyknęła, choć na samo wspomnienie tego zabiegu robiło mu się słabo – poważnie, zastrzyki w jądra, kiedy jest się w żaden sposób, zdecydowanie nie są niczym przyjemnym – i chyba nawet nie chciał wiedzieć. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że nie działał już tam tak, jak trzeba. A raczej nie działał wcale i nie zanosiło się na zmianę tego stanu rzeczy, nawet z jego przyśpieszoną regeneracją. Jego jądra zwyczajnie tak trochę… cóż, jakby obumarły. Ale chociaż jeszcze je miał, tyle dobrego, bo przecież spokojnie mogli odciąć mu wszystko. A tak nie było aż tak źle. Jego owłosienie stało się żałośnie słabe, miewał humorki, uderzenia zimna i gorąca, a jego sperma była dziwnie płynna i przejrzysta, ale jednak wciąż była, a on mógł uprawiać seks. Dobra, w większości przypadków, bo nie zawsze wszystko działało jak trzeba i choć umysł chciał, ciało odmawiało współpracy.

Ale – pierdol się, Hydro – Steve potrafił temu zaradzić, biorąc sprawy we własne ręce. I inne części ciała. Albo inne sprzęty.

W tym przypadku były to pędzle, którymi okrążał jego sutki, co chwila zmieniając kolory farb i rodzaje pędzli, którymi kreślił finezyjne szlaczki, prowadzące w dół jego ciała, wcale nie zatrzymując się na jego podbrzuszu, jak się spodziewał.
Bucky otworzył szeroko oczy, kiedy Steve przyłożył pędzel do podstawy jego penisa. Nie zrobił jednak żadnej kreski, żadnej kropki czy plamki, a jedynie odłożył pędzel.

Bucky oblizał wargi.

— Dlaczego przestałeś?

Steve nie odpowiedział od razu, najpierw całując jego biodro.

— Myślę… — zaczął, całując jego kość biodrową. — Nad tym, co powinienem zrobić, by moje płótno nabrało odpowiednie rozmiary.

Steve ssał lekko skórę na jego biodrze, przygryzał ją, całował, przejeżdżał palcami po jego udach, wbijał w nie paznokcie. Bez żadnego ustalonego rytmu czy kierunku, same czysto naturalne, instynktowne odruchy. Coraz silniejsze, częstsze, coraz bardziej żarliwe.
Bucky westchnął, unosząc prawą nogę tak, by swobodnie opadła na ramię Steve’a, kiedy ten przejechał językiem po grubej, wypukłej żyle na jego podbrzuszu. A potem się odsunął.

Bucky spojrzał na niego spode łba.

— Dlaczego przestałeś, do cholery?

Steve uśmiechnął się, znów chwytają pędzel w dłoń i maczając go w niebieskiej farbie.

Bucky zadrżał, kiedy zimna farba dotknęła wrażliwej skóry na jego twardniejącej erekcji – cóż mógł poradzić na to, że przy Stevie nakręcał się jak jakiś licealista? – tuż przy główce, dokładnie w miejscu, w którym po obrzezaniu została mu drobna blizna.

To było… dziwnie podniecające, choć łaskoczące i nieco dziwne uczucie.

Zamknął oczy, odchylił głowę w tył i pozwolił opaść swojej nodze z ramienia Steve’a, starając w pełni skupić się na muśnięciach pędzlach i uczuciu zimnej farby rozmazywanej na skórze.
Bucky uchylił powieki i zaśmiał się, widząc jaskrawoniebieskie i zielone, fluorescencyjne pasy otaczające jego penisa jak zawiązana wokół niego wstążka.

Steve spojrzał na niego przez chwilę, a potem wrócił do pracy, starannie obrysowując główkę jego penisa pomarańczową farbą. Pociągnął kreskę w dół, wprost do moszny, a potem zamoczył pędzel w różowej farbie, by namalować serduszko na jego lewym jądrze.
A Bucky kopnął za to tego dupka prosto między żebra.

Steve zaśmiał się krótko, mówiąc:

— Naprawdę nie wiem o co ci chodzi Buck. — Pomasował plecy. — Chciałem namalować ci na plecach czerwoną strzałkę prowadzącą do… Ała!

Bucky kopnął go kolejny raz, tym razem znacznie mocniej, ale także się zaśmiał.
Rozłożył się wygodniej na poduszkach i podparł głowę na dłoni, spoglądając na Steve’a spod rzęs.

— Stevie?

Steve odsunął się nieco, spoglądając na niego z lękiem, ale wciąż uśmiechając się półgębkiem.

— Tak, Bucky?

— Narysuj mnie jak jedną z twoich francuskich dziewcząt. — Zatrzepotał rzęsami i wydął usta.

— Och, moich francuskich dziewcząt?

Przysunął się bliżej i pochylił nad nim, podpierając ramiona po obu stronach jego głowy. Tak, że ich nosy niemal się stykały.
Bucky przesunął wzrokiem po jego twarzy.

— Cóż, może moich. — Uśmiechnął się. — Ale i tak możesz mnie narysować, wiem, że cię to kręci, ty zboczony fetyszysto — wymruczał, dotykając nosem jego nos.

Steve przewrócił oczami, zanim go pocałował.
Szkicowanie może chwilę poczekać.


***

Komentarze

  1. Zmieniła Ci się po pierwszym akapicie czcionka, taka uwaga estetyczna :)
    Nie dość, że się uśmiałam (francuskie dziewczyny zrobiły mi wieczór, omal nie zakrztusiłam się herbatą), to jeszcze trochę posmuciłam nad Buckiem. Taki trochę emocjonalny Roller Coster. Zwłaszcza, że Bucky myślał o tym w takim momencie. A ja myślałam, że mam dziwne zajawki... No nic, zależy kto co lubi.
    Błędów nie wyłapałam, nie mam się co czepiać bo i tak jesteś moją ulubioną autorką ff o Bucku, bo nie robisz z niego "każdego innego bohatera tylko z metalową ręką i kiteczką".
    Trzymaj się!
    Czarna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za zwrócenie uwagi, nie zauważyłam tego. Poprawione.
      Nie ukrywam, że lubię pisać tekst, które częściowo są choć trochę zabawne, a częściowo zalatują dramą. A rozmyślania Bucky'ego? To taka przeciwność dla dyskusji o za małej kanapie. Robi jedno, myśli zupełnie o czymś innym. No i przy takich rozmyślaniach dziwi się, że nie wszystko działa mu tam na dole tak, jak trzeba. Ciekawe dlaczego, prawda?
      I jestem lepsza, yay! Bo mój Bucky nosi koczki :P!

      Usuń
  2. Rozczulił mnie ten tekst, mimo że momentami też zasmucił. Nie ma to jak bliskość przełamująca najgrubsze lody. I tak sobie myślę, że Steve stworzył z Bucky'ego swoje największe dzieło, które absolutnie nie ma związku ze sztuką w klasycznym znaczeniu. Przedarł się przez mur, by pomóc Bucky'emu odzyskać życie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może nie tyle stworzył dzieło, co je odrestaurował. Z wielką dozą cierpliwości i czułości, które w końcu sprawiły, że ten jego diamencik zaczął błyszczeć niemal tak, jak dawniej.
      I bardzo się cieszę, że się podobało <3

      Usuń
  3. Jeżeli tak na Ciebie działają reklamy to oglądaj ich więcej!
    No tak, ze sprzętem może być wszystko okej, ale że Bucky ma takie a nie inne myślenie to wychodzi na to, że nie jest okej ;D
    Mnie rozczulił fragment o stopie (mam nadzieję na wcześniejszy prysznic mimo wszystko xD) w sensie.. Nikt bardziej i lepiej nie zaakceptuje Bucky'ego tak jak Steve i odwrotnie.. Może Natasza (bleh) coś by zrozumiała, ale to i tak nie będzie takie samo. Chłopcy chyba za dużo przeszli wspólnie, by teraz mógł się pojawić ktoś inny, kto będzie "bardziej".
    No i noski eskimoski <3333333333333333333333333333333
    Nic tylko siedzieć i robić "awwww"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nic dziwnego, że sprzęt nie działa jak trzeba, jak Bucky miewa takie rozkminy. Jak ma działać, jak on wciąż to rozpamiętuje? A rozpamiętuje, bo coś mu nie działa. Takie błędne koło, które Steve od czasu do czasu skutecznie potrafi przerwać.
      Steve może i nie da rady do końca zrozumieć Bucky'ego, bo nie przeżył tego, co on, ale jest upartym osłem i będzie próbował tak długo, aż kiedyś w końcu mu się uda. A nawet jeśli nie, i tak go akceptuje i kocha każdą nieidealną część Bucky'ego.
      Lubię jak stykają się nosami, to moja ulubiona klisza <3

      Usuń
    2. Ale jednak ich historia zaczęła się "przed" i trwa dalej "po", więc to też zapewne coś daje ;D
      Rozkoszna! <3

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (10/?)

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (9/?)

Farba