Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy (2/?)
N: Mam przezucie, że
Astrid będzie płakać, czytając bzdury, jakie wypisuje w tej miniaturce.
***
Bucky nie powiedział
nikomu o incydencie znad klifu. Nie rozmawiał o tym z Gretchen, udawał, że nic
się nie stało. Nie chciał wyjść na wariata. Znaczy… Wiedział, że niektórzy już
go za niego brali. Firehaven to w końcu dość małe miasto i docierały do niego
różne plotki, które pojawiły się po jego powrocie.
Ludzie potrafili być jak
sępy.
Czuł na sobie ich
spojrzenia, kiedy tylko wychodził z domu. Jakby próbowali obedrzeć go z
prywatności, ze skóry, jakby chcieli wyczytać wszystko z jego nagich, odkrytych
mięśni i ścięgien, wyssać jego tajemnice wraz z krwią. Szeptali za jego
plecami, sądząc, że nie słyszy. Nazywali go wariatem, schizofrenikiem,
dziwakiem. Mówili o nim ten. Ale
miał to gdzieś, nie dbał o to. Wiedział, że nie jest świrem. Wiedział, że jego stany nie są jego winą, a ich winą.
Nie pamiętał dokładnie kim ci oni są, ale to nie był problem. Mówili
mu, że to właśnie oni są
odpowiedzialni za to, że się zmienił, że się złamał, że stracił rękę. Pamiętał,
że go torturowali, ale te wspomnienia były dziwne. Niepełnie, niejasne,
pomieszane. Jakby nie jego.
Były człowieka, którym uroił sobie, że
był. Były, nim doktor Broussard nie wyprowadził go z błędu, nie naprostował,
nie naprawił.
Wiedział, że ten wiele dla niego zrobił,
że starał się być jego przyjacielem, ale… I tak go nie lubił. I nie dbał o to,
że ktoś może uznać go za dziecinnego. O to też nie dbał.
Przerzucał kolejne koszule z wyrzuconej na
łóżko kupki, starając się znaleźć taką, w której będzie wyglądał choć znośnie. Od kiedy wrócił do domu, nie
kupował żadnych eleganckich ciuchów, a wiedział, że większość z tych, które
trzymał w szafie, zwyczajnie nie będzie już na niego pasować. Zmizerniał,
schudł, stracił mięśnie. I rękę. A to chyba dość znaczące.
Drgnął słysząc głosy na
korytarzu, jakby tuż przed jego drzwiami.
A raczej jeden głos. Tak, jeden. Znał go
doskonale. To głos ma.
— Cieszę się, że wracasz. Potrzebuje cię. I ja także —
mówiła. Bucky ścisnął koszulę w dłoni, podchodząc bliżej drzwi. Ciekawiło go, o
kim mówiła. —Mam wrażenie, że momentami jest z nim gorzej — brzmiała na
zmartwioną.
Chwila ciszy.
— Nie… Nie. To zbyt ostre posunięcie… Nie
jest z nim aż tak źle…
Zacisnął szczękę,
orientując się, że mówi o nim.
Wiedział, że się o niego martwi, ale i tak
nie lubił, gdy rozmawiała z kimś na jego temat, a on nie wiedział z kim. To
rodziło plotki. Nie lubił plotek.
— Nie zamknę swojego dziecka w żadnym ośrodku! —
podniosła głos.
Nie wytrzymał.
Odrzucił koszulę za siebie, zapewne nie
trafiając na łóżko, i szarpnął za klamkę, wypadając na korytarz. Chciał zażądać
wyjaśnień, dowiedzieć się kto go oskarża, kto chce pozbyć się go z jego
własnego domu, ale…
Korytarz był pusty.
Wstrzymał powietrze, rozglądają się wokół,
szukając choć śladu obecności mamy na korytarzu – jego mamy, która go broniła,
która nie chciała zgodzić się na to, by znów go zamknięto, nie znowu – ale nie
dostrzegł niczego.
Korytarz był pusty.
Był pusty. Ale nie mógł
być pusty, przecież ją słyszał.
Teraz wszystko ucichło. Słyszał tylko
bzyczący odgłos miksera dobiegający z dołu i nabierając siły, coraz głośniejsze
dudnienie, które okazało się być dźwiękiem skocznych kroków na schodach.
Kimberly spojrzała na niego, kierując się do swojego pokoju.
Źrenice jej oczu stawały się naprzemian
mniejsze i większe, przez co miał ochotę puścić pawia.
Zacisnął powieki, zakrył oczy przedramieniem
i wycofał się z powrotem do pokoju. To nie było nic niezwykłego. A on musiał
przecież wybrać koszulę.
***
Bucky nie lubił rodzinnych kolacji, na
których pojawiała się niemal cała najbliższa rodzina. A przynajmniej ta, która
mieszkała w pobliżu.
Jakoś umknął mu powód,
przez którym musiał siedzieć w otoczeniu ludzi, którzy mniej lub bardziej
subtelnie prześwietlali go wzrokiem, a to irytowało go jeszcze bardziej.
Wiedział, że nie powinien pytać o to kolejny raz, jeśli nie chce sprawiać
kłopotów. Wiedział, że ma nie byłabym przez to na niego zła, ale martwiłaby
się. A on nie chciał, żeby musiała się martwić.
I tak miała już zbyt wiele zmartwień, nie chciał
dokładać jej kolejnych. Byłby złym synem, gdyby chciał. Więc ogolił się,
znalazł koszulę, która najmniej na nim wisiała – niebieską, bo wiedział, że
lubiła, jak nosił coś w tym kolorze – i zszedł na dół, prosząc, by pomogła
zapiąć mu guziki. Szybko otrzepała dłonie z mąki, równo zapięła guziki,
pozostawiając odpięte tylko dwa od góry, i zwinęła lewy, pusty rękaw, spinając
go klamerką. Odsunęła się, pogładziła jego ramię i lewy bok, spoglądając na
niego z uwagą, a potem uniosła na moment palec wskazujący i rozwiązała spięte
włosy. „Nie chowaj twarzy za włosami” powiedziała mu, zbierając jego włosy w
mały kucyk nad karkiem, „Kiedy ją odsłaniasz, wyglądasz o wiele mniej ponuro”.
Siedział więc przy stole, w znienawidzonej
niebieskiej koszuli i z włosami związanymi w kucyk, i grzebał widelcem w
talerzu. Becca pomogła mu pokroić babciną pieczeń, wiedząc, że sam może nie dać
rady.
Lubił Beccę. Mógł nawet
posunąć się do stwierdzenia, że była jego ulubioną siostrą. Nie wiedział co
prawda ile ma lat, bo choć wydawało mu się, że powinna być od niego młodsza o
zaledwie cztery lata, wciąż zdawała się mieć ich mniej niż dwadzieścia; ale to
nie było dla niego ważne. Grunt, że nigdy nie miała go za wariata i zawsze ze
spokojem słuchała wszystkiego, co miał jej do powiedzenia, choćby było to
całkowicie nie trzymające się kupy bajki o białowłosym dziecku, które wisiało
na suficie.
Z nich wszystkich Becca była też
najbardziej podobna do ich mamy, może nie tyle w kwestii wyglądu, bo w tym
przypadku miała też sporo z ich ojca – była wysoka, równa Bucky’emu wzrostem,
miała oczy jak granatowe niebo, i proste jak struna włosy; ale za to
charakterem nie odbiegała zbytnio od Winifred. Obie miały anielską cierpliwość
i takie… Rzec by można, że wewnętrzne ciepło, którym dzieliły się z każdym
wokół.
Nawet teraz uśmiechała się do niego,
dzieląc swoją uwagę na rozmowę z Idą, zachęcanie Kimberly do jedzenia, i
rozmowę z dziadkiem, którego ich babka – Ester, zostawiła na moment pod jej
opieką, wybywając gdzieś z Winifred. Najpewniej poszły do kuchni oddzielonej
drzwiami od jadalni, gdzie nikt nie mógłby wtrącić się w ich rozmowę,
podsłuchać ich, pod pretekstem pokrojenia świeżo wyjętego z piecyka klopsa.
Nie cierpiał klopsa.
Wszyscy zajęci byli
rozmową, a Bucky starał się ignorować trupa, który siedział po jego lewej
stronie. To nie było nic niezwykłego, zdarzało się od czasu do czasu. Przywykł
do tego, że trup czasem się pojawiał, mówił do niego, rozgaszczał się w domu, a
potem znikał.
Musiał poczekać tylko, aż zdecyduje się
odejść i tym razem.
Poza nimi i trupem, przy
stole siedzieli również wuj Richard – brat ich ojca, jego żona Margaret oraz
ich dzieci – Rikki i John, który zademonstrował im wszystkim swoją nową
fryzurę, jaką były wygolone po bokach, zielone włosy.
To na nim skupił się Joe Kurtzberg, który
siedział po prawej stronie Beccy. Jego wózek został ciasno przysunięty do
stołu, by mógł oprzeć drżące dłonie o blat.
— Powtarzam ci, młoda damo — mówił. — Że ze moich
czasów byłoby to nie do pomyślenia, by młodzieniec z dobrego domu pojawiał się
wśród ludzi ubrany jak cyrkowiec.
— Wyrażam siebie! — odpowiedział mu tylko John, nie
odrywając spojrzenia od ekrany komórki. Bucky go nie lubił. — Staruch lepiej by
się przymknął… — mruknął do siostry.
— Nie życzę sobie, by mój własny brat zwracał się do
mnie w ten sposób! — uniósł się, a Bucky miał ochotę się zaśmiać. Nie był
jedynym wariatem w tej rodzinie, choć nie mógł usprawiedliwić się starczą
demencją, na którą zrzucano winę za starcze szaleństwo Joe’go Kurtzberga, który
cofał się czasem do lat swojego dzieciństwa. — Jednak jeśli istotnie pragniesz,
żebym zamilkł, ja i moja Ester opuścimy twój dom — powiedział, skinając głową w
stronę Rebeccy. — Proszę jednak, byś poważnie się nad tym zastanowił, drogi
bracie…
Trup po jego lewej mruknął coś do siebie,
a potem wstał, okrążając stół.
Bucky czuł na sobie jego
uważne spojrzenie i wiedział, że choć zmora ucieka z pomieszczenia, najpewniej
przytłoczona taką ilością głosów, która była jej obca, nie odejdzie. Jeszcze
nie. Nigdy nie odchodzi tak szybko.
I nie pomylił się, miał rację. Trup szybko
wrócił, a Bucky zauważył ze zdziwieniem, że nie tylko on zwrócił uwagę na jego
ponowne pojawienie się w jadalni. Czyżby wszyscy wreszcie zaczęli widzieć na oczy, dostrzegając to, co
on dostrzegał już od dawna? Może jednak nie jest szalony, nigdy nie był, a
wszystko, co widział, było tylko zręczną manipulacją, która teraz spaliła
wreszcie na panewce?
— To jest dom wariatów — powiedział z przekonaniem
John, najpewniej na jakieś słowa dziadka, których Bucky nie usłyszał. — To
naprawdę jest dom wariatów.
Bucky nie mógł się z tym
nie zgodzić.
Istotnie, ten dom od dawna doprowadzał go
do szaleństwa, nieustannie wprowadzając zmiany i nieład. Meble wiecznie stały w
innych miejscach, drobiazgi poustawiane były inaczej, że odcień ścian zdawał
się być odmienny od tego, na który patrzył przed momentem. Zmieniało się
ułożenie płytek na podłodze, wielkość paneli na ścianach korytarza i wysokość
kresek, którymi Winifred zaznaczała wzrost swoich dzieci na futrynie
prowadzących do jadalni drzwi.
— Jesteś człowiekiem bardzo specyficznym, może nawet
łajdakiem… — mówił Joe, aż przyprowadzona przez zjawę Ester go nie uspokoiła,
przepraszając zabranych za wywód męża.
Bucky nie słuchał jej jednak, za bardzo
skupiony na obecności trupa, który stanął za jego plecami.
Spiął mięśnie, starając
się zignorować jego obecność, ale zacisnął jednak palce na nożu. Rozluźnił je
jednak szybko, ganiąc samego siebie za własną głupotę.
Przecież to nie było prawdziwe. Nie
było prawdziwe powtarzał sobie, aż zjawa nie zacisnęła dłoni na jego
barku…
Poderwał się od stołu,
uderzając trupa łokciem w twarz, i wybiegł, nie oglądając się za siebie i nie
zaważając na krzyki w jego stronę, za ciągnące się za nim pokrzykiwanie,
brzmiące jak jego imię. Biegł przed siebie, zderzając się jeszcze z framugą
drzwi, nim udało mu się wydostać na zewnątrz.
Musiał znaleźć się jak najdalej od tego
domu, który go nienawidził, od zmory, która była w stanie go dotknąć. Nie mógł
jej na to pozwolić, musiał uciec.
Poślizgnął się na kałuży przed domem,
chwiejąc się, choć nie przewracając, gdy usłyszał jeszcze za sobą:
— Boże, George, złap go! Richard!
Nie mógł pozwolić na to,
by zmora, która przywłaszczyła sobie twarz jego ojca, zdołała go dopaść.
Jego ojciec nie żył, zginął, gdy lata
temu, pamiętał to doskonale. Nie dadzą rady go oszukać, wmówić mu, że myli się
kolejny raz.
Wyrwał się, gdy czyjeś ramiona próbowały
go chwycić, powalił ich obu na mokry asfalt ulicy, nie zważając na to, że ktoś
może ich zobaczyć. To nawet byłoby mu na rękę, pomogłoby mu udowodnić, że coś
próbowało go dopaść.
—Bucky... Bucky!
Synu, uspokój się, to tylko ja!
Wyrywał się, starając
opędzić od dotyku dłoni na jego ciele.
Miał wrażenie, że mnożyły się z każdą
chwilą, pełzły wzdłuż nóg, wzdłuż ręki, wbijały pazury w ramię, którego już nie
powinien mieć, a którego ciężar wciąż odczuwał przy kręgosłupie. Zaciskały
wokół szyi, dusiły go, nie pozwalając nabrać powietrza.
Krzyknął, wyrywał się,
starając odpędzić od niewidzialnego przeciwnika, który postanowił pomóc zmorze.
Chciał płakać, chciał błagać, by dłonie rozluźniły uścisk, puściły go, pozwoliły
odejść.
Czuł jak zmora opada obok niego.
— Nie ma cię tu! — wrzasnął do zmory, kiedy udało jej
się utrzymać go w miejscu. — Nie ma!
Zmora przytuliła go do siebie, oparła
policzek na czubku jego głowy, kołysząc lekko. Wciąż się wyrywał, przeklinał i
wyklinał ją, każąc jej odejść.
Jego martwy ojciec mimo tego płakał,
trzymając go w ramionach.
***
Bucky pozwolił się
wreszcie uspokoić i niemal zanieść do domu, wprost do jego pokoju. Nie
protestował, nie walczył, nie reagował w żaden sposób.
Jego ojciec, który już dawno powinien być martwy,
powiedział do niego:
— Pójdziesz pod prysznic, zmyjesz to błoto z twarzy i
się położysz, dobrze synu? Rano pojedziemy do doktora Broussarda i
powiemy, że miałeś problem.
Nie protestował.
Nie był szalony. Po prostu…
—
Pamiętaj, że cię kocham, Bucky. I jestem
tutaj.
Nie był szalony.
***
W nocy śniło mu się, że spadał.
Pamiętał zimny wiatr,
pamiętał okowy lodu, dłonie dotykające jego ciała i syki elektryczności.
Pamiętał, że ktoś krzyczał jego imię.
Nie potrafił przywołać całego obrazu. Były
tylko strzępy oraz czerń. Czerwień, która barwiła biel. Pamiętał też błękit.
***
Jego ojciec dotrzymał obietnicy i z samego
rana zapakował go do samochodu, wciskając termiczny kubek mocnej kawy w ręce, i
zawiózł do gabinetu doktora Broussarda. I Bucky nie wiedział jak udało mu się
tego dokonać, ale nie zdążył nawet dopić kawy i rozbudzić się do końca, a
kazano mu usiąść i poczekać, aż doktor będzie mógł go przyjąć.
Cóż, Bucky był pod wrażeniem. Wiedział, że
nie było z nim wczoraj najlepiej, a George Barnes miał niemały dar
przekonywania, ale przepchnięcie go na wizytę bez kolejki, ot tak, u kogoś
takiego jak doktor było nie lada osiągnięciem. Zwłaszcza, że termin ich cotygodniowych
wizyt przypadał dopiero za dwa dni, więc recepcjonistka bez mrugnięcia okiem
mogła ich spławić. Najwyraźniej doktor także musiał zechcieć się z nim spotkać
już dziś.
— Ej! — jęknął z oburzeniem, kiedy zabrano mu kawę z
ręki, i spojrzał na ojca spode łba.
— Ostatnim, czego doktor mógłby chcieć z rana, jest
sesja ze zbyt mocno pobudzonym tobą — skwitował, trzymając kubek jak najdalej
od zasięgu jego ręki. — Jesteś wtedy nieznośny, synu.
— Zawsze jestem. — Wzruszył ramionami. — Więc oddaj mi
kawę.
— Nie ma mowy — powiedział tonem, ucinającym dalszą
dyskusję, i wskazał w jego stronę palcem. — Siedź tutaj i staraj się nie
nabroić, za chwilę wrócę. Muszę tylko zadzwonić do twojej matki i powiedzieć,
że udało ci się dostać.
— Nie zawracaj mamie tyłka. I tak ma dużo na głowie. —
Spojrzał na swoje palce, zaczynając wybijać nimi tylko sobie znany rytm na
podłokietniku fotela. — Musi świecić za mnie oczami przed całą rodziną.
— Najwyżej przed połową. A dziadek to nawet był
zadowolony — powiedział takim tonem, że Bucky aż parsknął, choć wcale nie było
mu do śmiechu. — Nie obwiniaj się. Wiemy, że to nie twoja wina — dodał,
wyciągając telefon z kieszeni kurtki. — Jestem z powrotem za minutę.
Wyszedł z przestronnej
poczekalni połączonej z recejpcją, a Bucky miał ochotę zapaść się pod ziemię.
Albo chociaż między poduszki cholernie zbyt miękkiego fotela.
Wiedział, że wczoraj narozrabiał i
zdecydowanie nie był dumny z tego powodu. Nie wiedział co mu odbiło, ale od
czasu incydentu z niebem
nieco mu się… cóż, pogorszyło, co tu dużo ukrywać. Dlatego miał skrytą
nadzieję, że doktorek przypisze mu na to jakieś ekstra mocne prochy, które
utrzymają jego pochrzaniony umysł w ryzach.
Rzucił spojrzeniem na mężczyznę, który
wszedł do poczekalni, witając się cichym Dzień dobry, ale nie
zobaczył wiele. Mężczyzna stanął przy recepcji, tyłem do niego, więc jednym, co
był w stanie dostrzec, były jego szerokie ramiona i wręcz absurdalnie wąska
talia.
Olał więc go i oparł tył
głowy o oparcie fotela, przymykając powieki.
Łeb mu pękał i to jak jasna cholera. A do
tego dotarło do niego, że od dobrych dwóch dni nie łykał prochów, z czego też
będzie musiał pewnie się wyspowiadać i za co dostanie burę. Odechciewało mu się
na samą myśl, ale nie powinien ściemniać. Nie po wczorajszym.
Uchylił powieki, słysząc, że ktoś siada na
kanapie obok, tuż obok niego, i przeklina pod nosem. Bucky zdołał wyłapać tylko
„cholerny Sam” i postanowił zażartować, rzucając:
— Może by tak trochę uwagi na słownictwo, co?
Mężczyzna chrząknął, zanim odpowiedział.
— Możesz mi wierzyć, że zazwyczaj tak nie mam. Nie
jestem typem używającym języka jak z rynsztoku, ale współlokator doprowadził
mnie dziś do szału…
Poderwał głowę z oparcia, spoglądając na
faceta siedzącego obok. Przydługie blond włosy, kilkudniowy zarost i wory pod
oczami, z czymś mu się kojarzyły… Cóż, zapewne z tym, że wyglądał równie
nędznie.
— Przepraszam. — Gość pokręcił głową, zaczesując włosy
w tył zmęczonym ruchem. — Nie powinienem tyle gadać.
— Spoko. — Wzruszył ramieniem. — Wyspowiadaj się mi,
skasuję mniej. Może i nie mam dyplomu, ale bywam tu tak często, że nauczyłem
się tego i owego.
Mężczyzna się zaśmiał.
— Tak, a ile kasujesz?
— Postawisz kolejkę, a jestem twój — powiedział i
spróbował się uśmiechnąć, choć pewnie na twarzy pojawił mu się tylko jakiś
grymas, bo facet miał cholernie zaraźliwy uśmiech. — Mam chody w kilku barach,
więc nie zbankrutujesz. A tak w ogóle to jestem Bucky.
Facet spojrzał na niego zdziwiony.
— Poważnie? — zaśmiał się. — Ktoś nazwał swoje dziecko
w ten sposób? No i bez obrazy, ale ty… — Wskazał na niego dłonią. — No wiesz…
Nie wyglądasz na Bucky’ego, raczej…
Starał się nie spojrzeć na niego jak na idiotę.
— Bucky to taki, wiesz, skrót.
— Przepraszam. — Pokręcił głową. — Zbyt dużo mówię. I
to od rzeczy. — Przejechał dłonią po twarzy i rozsiadł się wygodniej, po czym
dodał: — Steve. To też skrót. Wiesz, od Steven.
Bucky parsknął.
— Faktycznie zbyt dużo gadasz.
***
Aaaa! W końcu pojawił się Steve!! Ale dlaczego zamiast na białym rumaku okazał się kolejnym "tym"? :o i oh! Widzę dwuznaczności! <3 no ale skoro wszyscy okażą sie tj Bucky, Steve, Sam wyjęci z rzeczywistości to kto zrobił ten świat? Kobik? :o
OdpowiedzUsuńTo może ja od razu prześlę ci plan na resztę fabuły, co :P? Jak odpowiem ci na te pytania, główną oś fabuły szlag trafi. A mam nadzieję, że uda mi się jednak cię zaskoczyć, bo to wcale nie tak, że "wszyscy okażą się wyjęci z rzeczywistości".
UsuńNo i czemu "w końcu" się pojawił? To ledwo czternasta strona (każda część miniaturki liczy sobie pełne siedem stron), więc nie jest tak źle. I jakie znowu dwuznaczności? Ja tam nie wiem o czym mówisz.
Ja? Płakać? Nieee, no przecież różne objawy mogą występować, różnie wyglądać, a do tego wisienką na torcie są różne reakcje. Może jedynie zapłaczę nad tym, że rodzice – właściwie to ktokolwiek - zamiast wieźć Bucky’ego natychmiast do szpitala, dzwonić po karetkę albo od razu do psychiatry, zaczekali do rana.
OdpowiedzUsuńBzdurne, naprawdę bzdurne teorie tworzą mi się w głowie odnośnie tego, co się z biedaczkiem dzieje, włącznie z tym, że to kosmici, albo że tak naprawdę nie żyje/jest w śpiączce/śni. Pasują mi dwa, w porywach trzy, zaburzenia, a do tego zastanawiam się nad tym całym doktorem Broussardem, bo co, jeśli to eksperyment na przykład?
W każdym razie jestem jeszcze bardziej zaintrygowana niż po pierwszej części. Mam przeczucie, że to będzie coś zaskakującego.
I Steven mnie już zauroczył <3
Wiem, że właśnie to czekanie może nieco zgrzytać, ale naprawdę potrzebowałam tego zabiegu. Bucky musiał wylądować akurat u tego, konkretnego lekarza, który jest nieco… cóż, powiedzieć by można, że oblegany. Doktor Broussard odegra tutaj ważną rolę i już w następnej części pojawi się przypomnienie tego, kim tak naprawdę jest. I podpowiem – nie, nie ma konszachtów z kosmitami. Przynajmniej nie bezpośrednio.
UsuńMam nadzieję, że Steven okaże się tak uroczy, jak miał być <3 Zwłaszcza, że przypadło mimo swojego "zaburzenia", nieco odmiennego od tego, jakie ma Bucky, wiedzie nieco lżejszy żywot.
:O
OdpowiedzUsuńNie dokońca wiem co tak naprawdę się tu wyprawia, bo z jednej strony Bucky faktycznie może być zwyczajnie chory, a z drugiej strony może być to jakaś grubsza intryga. A Steve zrobił piękne wejście ^^
Naprawdę się cieszę, że miniaturka przypadła wam do gustu <3 A szczególnie, że kochacie Stevena równie mocno co ja, choć pojawił się ledwie na pół strony. Ale będzie go więcej!
UsuńPoleciłam na grupie :*
OdpowiedzUsuń