Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (11/?)

***
Bucky był… sfrustrowany.

Choć nie, nie. To było zdecydowanie zbyt delikatne słowo, by wyrazić nim to, co teraz czuł. To było coś zdecydowanie większego, coś… Nie potrafił tego nazwać. Dlatego właśnie pozostawał przy tej przeklętej frustracji, która w żaden sposób nie ukazywała ogromu jego rozgoryczenia i bezsilności.
 Próbował, starał się… Starał się przypomnieć sobie rzeczy, których nie miał prawa pamiętać, ale nie był w stanie. I nie przychodziły mu do głowy żadne racjonalne argumenty, dlaczego tak się, u diabła, dzieje. I dlaczego w ogóle usiłuje przypomnieć sobie coś, czego nie było. Nie mogło być. Przecież to, cholera, w ogóle nie miało sensu.
Ale pomimo tego, że to wiedział, nie potrafił przestać próbować. Kojarzył skądś to nazwisko, ale nie wiedział skąd. I to było takie frustrujące.

― Może to po prostu jakaś zbieżność nazwisk? ― Steve myślał na głos, odwracając głowę w jego stronę. ― Może… Może słyszałeś gdzieś kiedyś coś podobnie brzmiącego?

Bucky jedynie wzruszył ramieniem na tyle, na ile mógł bez zmieniania pozycji. A ta może i zbyt bezpieczna i wygodna nie była – bo może i do najwyższych nie należał, ale leżenie na tylnym siedzeniu nie było luksusem – ale nie miał ochoty jej zmieniać. Był taki… ociężały.

― Wiesz, nigdy nie sądziłem, że powiem coś takie, bo to jest, gościu, totalna abstrakcja, ale… Barnes ci służy ― Toro niemal parsknął, wypowiadając ostatnie słowo, bo to było… No naprawdę było to coś, w co ciężko było mu uwierzyć. Bucky Barnes zazwyczaj oddziaływał w ludzi na każdy, tylko nie na pozytywny sposób. A tu… No proszę, stał się cud.

― Że niby jak? ― mruknął do niego Bucky, łypiąc na niego okiem, bo to wcale nie było śmieszne. Przynajmniej nie dla niego. Ale dla niego to teraz nic nie było śmieszne. Chyba że cała ta chora sytuacja. Ona to była zabawna jak diabli. Niektórzy w końcu lubią czarny humor.

― Wysławia się jak człowiek ― rzucił, przelotnie zerkając na niego w lusterku.

― I siedzi obok ― wtrącił Steve, uprzejmie przypominając o swojej obecności.

― Nie da się nie zauważyć. I nie licz, że o tobie powiem to samo.

Steve otworzył usta, jakby gotowy spytać, o co dokładnie mu chodzi, ale zamknął je szybciej, niż zapewne wypadało, by nie prezentowało się to nienaturalnie. Steve nie był jednak osobą, która ukazywała urażenie w jakiś szczególnie wylewny sposób. Zwłaszcza, że… Cóż, to szczególnie go jednak nie uraziło. Dało mu raczej do zrozumienia, że jeśli stosunek Raymonda do jego osoby się zmienia, to zdecydowanie nie w ten pozytywny sposób. Ale rozumiał go. W pewnym sensie, znaczy. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek miał jakiegoś naprawdę bliskiego przyjaciela, z którym spędziłby dzieciństwo i…

― Jest zazdrosny ― Bucky zaśmiał się pod nosem, jakby powiedział jakiś prześmieszny żart. Nie powiedział, ale cóż, ciężko było mu już traktować to wszystko poważnie.
Toro westchnął ciężko, cierpiętniczo niemal, zamykając na moment oczy i zawieszając głowę, zanim powiedział:

― Nie jestem zazdrosny. A ty spróbuj zachować się poważnie, choć wiem, że to dla ciebie coś cholernie niemożliwego, bo jesteś…

― No jaki niby jestem? ― prychnął, unosząc się na łokciach. Miał gdzieś zapinanie pasów, bo po ostatnich rewelacjach kolejny roller coaster mu niestraszny. Tak właściwie, to miał nawet nadzieję na to, że przy powtórce uderzyłby się zdecydowanie mocniej. Najlepiej tak, żeby już nie musie się budzić. Ale on to on, nikogo innego jego plany nie obejmowały. Dodał więc jeszcze: ― A jak już chcesz mnie obrażać, to patrz chociaż na tę cholerną drogę!

― Ja cię obrażam?! ― Toro niemal parsknął z niedowierzania, odwracając jednak wzrok, bo ten dureń znowu zaczynał i dopowiadał sobie Bóg jeden wie skąd wyciągnięte durnoty. Choć on to coraz częściej się domyślał i miał ochotę kazać mu wepchnąć sobie te rewelacje z powrotem w…

Chciał powiedzieć coś jeszcze, krzyknąć na niego, każąc mu się zamknąć, ale zamiast tego wcisnął hamulec w podłogę, zatrzymując samochód z piskiem opon na środku otoczonej lasem drogi, kiedy ziemia zatrzęsła. Bucky mógł dostrzec wymalowany na jego twarzy szok nawet ze swojej pozycji, dlatego poderwał się z siedzenia i wcisnął między przednie fotele, próbując dostrzec to, co zobaczył Raymond. Gdzieś w oddali mógł usłyszeć huk przypominający mu uderzające o siebie głazy.
Niebo tuż nad miastem rozjaśniała doskonale widoczna mimo jasności siatka złocistych pęknięć. Znaczne większych, znacznie bardziej rozległych. I znacznie bardziej widocznych.

Wychylił się bardziej, zaciskając dłoń na ramieniu Raymonda, jakby próbował znaleźć podparcie tak, jak udawało mu się to przez te wszystkie lata. Tym razem ta ułuda bezpieczeństwa była o wiele mniej pokrzepiająca niż zwykle, nie pozwalając mu uciec od rzeczywistości. Wyjątkowo pochrzanionej, trudnej, niemal niemożliwej do zrozumienia rzeczywistości. Choć czasem naprawdę wolałby, by ta nią nie była.
Oderwał wzrok od nieba, czując na sobie spojrzenie Steve’a. Ich spojrzenia an moment się spotkały, przynosząc wyjątkowo niepokrzepiające myśli o tym, że nie są jedynymi, którzy nie wiedząc, co dalej robić, co się tutaj dzieje.

Bucky nie miał cholernego pojęcia, co się tutaj, do diabła, dzieje.

Poklepał jednak ramię Toro, dając mu tym znak, że powinien ruszyć dalej, a potem bez słowa wrócił na swoje miejsce, tym razem zapinając jednak pas. Wiedział jednak, że to i tak w niczym mu nie pomoże.
***
Gretchen wiedziała, że coś jest naprawdę nie tak.

Tak, Bucky Barnes od zawsze zgrywał nieodpowiedzialnego dupka, który ma gdzieś wszelkie rady tyczące się jego osoby, i który był na bakier ze zdrowym rozsądkiem, ale nigdy wcześniej nie zrobił niczego, co mogłoby się równać z jego ostatnimi wybrykami.
Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że nie wiedziała, co powinna zrobić. Martwiła się
o niego, oczywiście, że się martwiła. O tego drugiego dupka – Raymonda, także. Znali się od dziecka, więc nie mogło być inaczej.
A że znała Barnesa, znała też jego mamę, która powoli odchodziła od zmysłów, nie wiedząc, gdzie podziewa się jej wyjątkowo problemowy syn. I Gretchen naprawdę wiele mogła wybaczyć temu kretynowi, ale nie to. Bo jeśli doszedł do momentu, w którym przestał przejmować się uczuciami własnej matki, to znaczy, że było z nim naprawdę źle. I to na jego własne życzenie, bo z tego, co wywnioskowała z rozmowy z Winifred, do niczego jej się nie przyznał, a co za tym idzie – dalej nie brał tych przeklętych proszków.
Nie pomagał też fakt, że kręcił się wokół niejakiego Steve’a Rogersa, który zdecydowanie nie był kimś, kogo można by uznać za wzór do… Okej, dobrze, może i go nie znała, nie wiedziała o nim zbyt dużo, ale wiedziała za to, że ma… mniej lub bardziej podobne problemy do Bucky’ego, a do tego też siedzi w tym bagnie, w które wdepnęli jej przyjaciele.

Wyszła ze sportowego segmentu szkoły, w którym prowadzi zajęcia dla najmłodszych dziewcząt, często ledwie kilkulatek w wieku Idy lub nawet młodszych, które z radością poznawały sposoby na to, jak zniechęcić natrętnych kolegów do ciągnięcia za ich warkocze.
Naciągnęła na głowę fioletową czapkę z daszkiem, która miała osłonić jej twarz przed mżawką. Ostatnimi czasy pogoda w Firehaven była wyjątkowa kapryśna i nie było dnia by piękne, niemal letnie słońce nie przeplatało się z porywami wiatru czy deszczem.
Nie była więc to wymarzona pogoda na spacer, a już na pewno nie była to wymarzona pogoda na spacer z dzieckiem. Nie mówiąc już o tym, by wypuścić dziecko samo z domu i pozwolić mu pójść nie wiadomo dokąd, gdzie będzie robić nie wiadomo co. I może nie zwróciłaby na to dziecko zbyt wielkiej uwagi, zakładając, że pewnie mieszka niedaleko parku albo opiekun jest gdzieś niedaleko, gdyby nie fakt, że rozpoznała w blondwłosej dziewczynce to samo dziecko, z którym te kilka dni temu skonfrontował się Bucky. Znów było samo, znów w tym samym parku, krążąc po nim bez celu. Rozchlapywała wodę w kałużach swoimi niebieskimi kaloszami, okręcała się wokół, wymachując szmacianą lalką i patykiem, odgrywając wymyślone przez siebie sceny. Zwykła zabawa zwykłego dziecka. Na pozór.
Po dłuższej chwili zastanowienia ruszyła w jej stronę, starając się wyglądać przy tym jak najprzyjaźniej.

― Hej ― zaczęła, nie bardzo wiedząc, od czego powinna rozpocząć rozmowę, by jakoś zachęcić do niej dziecko. ― To chyba nie najlepsza pogoda na spacer, co? Twojej lalce pewnie już jest zimno. ― Uśmiechnęła się, wskazując na brązowowłosą szmaciankę w czerwonej sukience, której tren zdążył już ubrudzić się od błota.

Dziewczynka nie odpowiedziała. Stała jedynie naprzeciw niej, spoglądając na nią spod opadającego na twarz kaptura zbyt dużej kurtki przenikliwym spojrzeniem niebieskich oczu. A kiedy przycisnęła lalkę do piersi, Gretchen mogła niemal przysiąść, że czerwone paciorki służące za oczy lalki, były idealnym odbiciem wzroku dziewczynki.

― Jestem Gretchen, a ty? ― zagadnęła, a kiedy nie uzyskała żadnej odpowiedzi, kontynuowała:
― Posłuchaj, wiem, że może to dziwne pytanie i mama zapewne uczula cię na nierozmawianie
z obcymi, ale… Pamiętasz pana, który kilka dni temu zaprowadził cię do domu? Wysoki blondyn. Wiesz, to mój przyjaciel ― skłamała i zanim zdążyła dodać jeszcze cokolwiek, dziewczynka weszła jej w słowo, mówiąc:

― To nie twój przyjaciel.

Spojrzała na nią wyraźnie zaskoczona pewnością w jej głosie, ale nie dała zbić się z pantałyku. Cóż, najwidoczniej dziewczynka znała Rogersa lepiej, niż przypuszczała. Może i dobrze.

― Tak, dobrze, to nie mój przyjaciel. Ale jest przyjacielem mo…

― Nieładnie kłamać ― dziewczynka kolejny raz weszła jej w słowo, luźno opuszczając rękę, w której trzymała maskotkę. Ta zawisła smętnie na jednej ręce trzymanej w uścisku dziecięcych palców, okręcając się wokół własnej osi, z promieniami słońca chłodno połyskującymi w rubinowych oczach.

Dziewczynka wróciła do machania patykiem, poprawiając opadający jej na twarz zdecydowanie zbyt duży kaptur obszyty jasnoniebieskim futerkiem. Kurtka definitywnie nie była przeznaczona dla dziecka w tym wieku i wydawała się być raczej stworzona dla jakiejś nastolatki. Dziecku zdecydowanie jednak to nie przeszkadzało.
Dziewczynka okręciła się wokół własnej osi, łapiąc lalkę za obie dłonie. Dopiero po chwili zatrzymała się, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, że zgubiła swojego drugiego towarzysza zabaw, którym był długi, oczyszczony ze wszystkich bocznych gałązek patyk. Szybko odnalazła go jednak leżącego na brukowanej ścieżce i skocznym krokiem ruszyła gdzieś przed siebie.

― Hej, poczekaj moment, dobrze? ― Wiedziała, że zaczepianie dziecka nie jest najlepszym pomysłem, ale widziała reakcję Bucky’ego, wiedziała, że mężczyzna, z którym wtedy rozmawiał, najwyraźniej znał to dziecko. Nieco specyficzne dziecko, musiała przyznać. ― Poczekaj ― powtórzyła nieco bardziej stanowczym tonem, delikatnie łapiąc jej ramię, by ponownie zwrócić na siebie jej uwagę.

Dziewczynka odwróciła się gwałtownie, posyłając jej zadziwiająco gniewne spojrzenie. Gretchen nie zdążyła się jednak nad tym głębiej zastanowić, spojrzeć głębiej w jej oczy i…
Ziemia zadrżała pod ich stopami, włączając alarmy zaparkowanych wzdłuż ulicy aut. Gretchen zdążyła jedynie przyciągnąć dziecko do siebie i paść na kolana, osłaniając ją ramionami, zanim wstrząs przybrał na sile, powalając jedno z parkowych drzew. Gdzieś niedaleko nich rozległ się huk zderzających się ze sobą aut.

Niebo nad ich głowami przeszył grzmot, metaliczny odgłos łudząco przypominający jej rozdzieraną blachę, a skruszony błękit runął na nie, raniąc skórę jak stłuczone szkło.

A przynajmniej tak jej się wydawało.
Kiedy tylko Gretchen ponownie otworzyła zaciśnięte w panice oczy, nie dostrzegła żadnego zadrapania, żadnej, nawet najmniejszej ranki na twarzy dziecka ani na własnych dłoniach, którymi próbowała zakryć jej głowę.

Spojrzała w rozbiegane, przestraszone i tak niebieskie oczy dziecka, zanim uniosła spojrzenie
w górę, w stronę nieba.
Złoty rozbłysk, jak odciśnięty na niebie znak błyskawicy, jak rozrywająca się, ognista paszcza, był doskonale widoczny ponad nimi. Uporczywie realistyczny, niemal kłujący w oczy.

Mimowolnie mocniej przyciągnęła do siebie dziecko, rozglądając się wokół, jakby chciała się upewnić, że to nie tylko jej wymysł, że inni też to widzą. I cóż… Więc tak wygląda to z perspektywy Bucky’ego…?
Widziała wysiadających z aut kierowców, ludzi zatrzymujących się i wychylających z okien, pokazujących palcami w stronę nieba. Widzieli to. Było tutaj.

Zamrugała, słysząc, jak dziecko podciąga nosem. Musiała być spokojna, nie mogła teraz panikować.

― Będzie zła ― powiedziała, przyciskając do siebie szmaciankę o czer… niebieskich oczach.

„Co do…?” – pomyślała Gretchen, ale potrząsnęła głową, pozbywając się głupich myśli. Pomyliła się, to nic wielkiego. A teraz miała na głowie znacznie poważniejsze problemy niż to, jaki kolor oczu miała jakaś maskotka.
Odsunęła się od dziecka, wciąż trzymając jednak dłoń na ramieniu dziewczynki.

― Kto będzie zły? Twoja mama? ― spytała, próbując zgadnąć, o kim może mówić dziecko.

Dziewczynka pokręciła jednak głową, wydymając lekko dolną wargę, jakby próbowała tym pokazać, że nie może powiedzieć, że to tajemnica. Po chwili poddała się jednak i powiedziała:

― Pani Moon.

― Pani Moon? ― powtórzyła za nią, kompletnie nie mając pojęcia, o kim dziewczynka może mówić.

Nie udało jej się jednak wyciągnąć z dziewczynki nic poza wygrymaszanym „Nie lubię jej” i kilkoma kolejnymi podciągnięciami nosem, co zupełnie nic jej nie dawało. Nie uzyskała też żadnej odpowiedzi na pytanie o to, czy z nią mieszka, gdzie w ogóle mieszka i czy ma zaprowadzić ją do domu. Nie mogła jej tu przecież tak zostawić. Nie po tym, co się stało.
Nie bardzo wiedziała jednak, dokąd powinna ją zabrać. Chociaż…

― Jestem Gretchen ― przedstawiła się raz jeszcze. ― Zaprowadzę cię teraz w bezpieczne, miłe miejsce, dobrze? A później znajdziemy twoich rodziców ― dodała jeszcze, próbując ją tym jakoś pocieszyć. Dziewczynka jednak w żaden sposób nie zareagowała na wspomnienie o rodzinie, co wydało jej się być nieco dziwne. Ale nie mogła teraz traktować wszystkiego, jako białego lub czarnego, dziecko mogło być w szoku. ― A ty? Jak się nazywasz? ― ponowiła pytanie, mając nadzieję, że wyciągnie z niej choć tę informację.

A kilka podciągnięć nosem i otarciu oczu, usłyszała:

― Kobik.
***
Już po przekroczeniu granicy miasta można było zauważyć, że coś jest nie tak.

Ludzie stali samotnie, w parach, czasem zbici w kilkuosobowe grupki, zawzięcie o czymś dyskutując. A kiedy Bucky zauważył, że wskazują w stronę nieba, był bliski wychylania się przez okno i wrzaśnięcia „A nie mówiłem?!” trzymając rękę w górze w geście tryumfu. Mówił. Miał rację. I kto tu był szaleńcem, co? Okej, dobra, zapewne ciągle on nim był, ale w tym jednym popieprzonym jak diabli przypadku miał rację.

Miał rację. Nie uroił sobie tego.

Ale…

Ale jeśli nie uroił sobie tego, jeśli miał rację, to oznaczało, że to nie on był popieprzony, a ten świat. Wyjątkowo nie optymistyczna wizja, musiał przyznać. I jeśli miał wybierać między własnymi, chorymi urojeniami, między własnym szaleństwem, a tym, by okazały się one prawdą… Pierwsza opcja wydawała mu się znacznie lepsza. Dla wszystkich wokół. Ale to nie on był tym, który decydował. I cóż, może dobrze.

― Muszę zobaczyć, co z dziewczynami ― powiedział, przerywając ciszę w samochodzie.

I cóż, o ile on przywykł już do tego, że może siedzieć obok Toro i nie odzywać się do niego słowem przez długi czas, nie powodując tym ani trochę krępującej ciszy, a ta między nim i Rogersem była… jakby naturalna, cokolwiek miało to znaczyć, o tyle ta między Rogersem i Raymondem… Cóż, no to już była inna bajka.
Nie dało się nie zauważyć, że Steve próbuje być neutralny, próbuje jak diabli, ale… Jego starania niewiele jednak dawały, skoro druga strona zamiast ułatwiać, wszystko komplikowała. I gdyby nie ta cała pochrzaniona sytuacja, Bucky mógłby się z tego śmiać. Ale teraz to jakoś nie bardzo było mu jednak do śmiechu.

― Jakbym był twoją matką… ― zaczął Toro, zerkając na niego krótko przez ramię. ― To bym ci przywalił na dzień dobory. Potem cieszyłbym się, że mój powalony pierworodny wrócił do domu, ale najpierw bym ci przywalił tak porządnie.

― Dzięki Bogu, że nią nie jesteś ― mruknął pod nosem, uśmiechając się jednak lekko półgębkiem. ― Jeszcze bym się w ciebie wdał. To dopiero byłoby powalone. Koszmar, bleh. ― Udał, że się wzdryga.

Lubił takie momenty. Takie, jak te. Mógł wtedy udawać, że wszystko jest w porządku, że nic złego się nie dzieje. Choć prawda była inna.

― Mój uroczy, wspaniały i przemiły przyjaciel ma cię gdzieś podrzucić, Rogers, czy wolisz spędzić
z nim miłą chwilę sam na sam… zapewne dłuższą ― przeciągnął nieco ― chwilę, kiedy ja będę się kajał i zbierał cięgi? ― spytał, wychylając się do przodu, by lepiej widzieć jego twarz.
― Cóż, to… Aż nie wiem, co wybrać ― skwitował, zapewne nie chcąc, by zabrzmiało to tak, jak zabrzmiało.

Toro jedynie spojrzał na niego kątem oka, mrucząc pod nosem „Szkoda, że to języka mu nie dziabnęło”. I cóż, zapewne sporo osób na jego miejscu by się oburzyła, ale jeśli chodzi o teksty na poziomie jednorękiego bandyty, które padały z ust Raymonda, to Bucky nie miał nic przeciwko. Przyzwyczaił się i wiedział, że ten nie ma nigdy nic złego na myśli.

Odpiął pas, kiedy Raymond zatrzymał się przy podjeździe, i raz jeszcze wychylił się do przodu, niemal wciskając między ich fotele.

― To co, który chce całusa na pożegnanie? ― spytał, chcąc jakoś rozluźnić i atmosferę, i samego siebie. Kiedy jedyną odpowiedzią, jaką uzyskał, były krzywe spojrzenia, rzucił jeszcze: ― Nie to nie, sami się całujcie. ― A potem wysiadł z samochodu, pilnując, by nie trzasnąć drzwiami zbyt mocno.

Samochód nie odjechał, a dźwięk silnika ucichł, więc obejrzał się jeszcze przez ramię, uśmiechając się pod nosem w podzięce. Wsparcie. Tak, wsparcie to była zdecydowanie dobra rzecz.
Wcisnął rękę do kieszeni, ruszając w stronę drzwi wejściowych. Musiał przyznać przed samym sobą, że dziwił go brak jakiejkolwiek reakcji ze strony mamy. Widział jej samochód na podjeździe, dostrzegał uchylone okna, więc wiedział, że ta jest w domu. Naprawdę przesadził tym razem tak bardzo, że przekroczył wszelkie granice jej cierpliwości? Tak, wiedział, że… Wiedział, że podjął wiele wyjątkowo kiepskich wyborów, że naprawdę musiał zajść swoim bliskim za skórę, ale nie mógł postąpić inaczej. Naprawdę nie mógł.

Przystanął jednak w pół kroku, dostrzegając uniesioną chorągiewkę skrzynki pocztowej. To naprawdę były już jakieś żarty. Jakieś chore żarty, które… Wiedział, że jeszcze chwila, że jeszcze jedna wiadomość i wybuchnie.
Tym razem wziął jednak głęboki oddech i wyciągnął ze skrzynki tę pieprzoną białą kopertę, którą wcisnął do kieszeni spodni, nie tracąc teraz czasu na czytanie tych bzdur, a potem zatrzasnął drzwiczki skrzynki.

― Wszystko okej? ― usłyszał pytanie Steve’a poprzedzone dźwiękiem uchylanego okna.

― Ta, okej. To tylko rachunek ― skłamał, samemu nie do końca wiedząc, dlaczego. Ale nie zamierzał teraz rozwodzić się nad swoją skłonnością do łgarstwa. Zamiast tego wznowił krok, przyśpieszając go nieco tuż przed schodami, które pokonał jednym skokiem.

Nie pukał, nie dzwonił, a wszedł do środka, okręcając się na pięcie, by zamknąć za sobą drzwi.
W domu było… cóż, nie ukrywał, że było zaskakująco cicho jak na standardy, do których był przyzwyczajony. Zaskakująco i niepokojąco cicho. Był w stanie usłyszeć jedynie przytłumione dźwięki pracującej elektroniki, szumy, odgłos kojarzący mu się z gotującą się wodą, ale nie słyszał żadnych znajomych głosów. Ale cóż, dzięki Bogu nieznajomych też nie słyszał. Co można było uznać za jakiś wyjątkowo wymuszony plus. Ale teraz to właśnie takich potrzebował. Czegokolwiek, czego mógł się chwycić. Choć tyle.

― Ma? ― krzyknął, przystając na moment, by czekać na odpowiedź, by wiedzieć, gdzie pójść. ― Mama? ― Wciąż nic. ― Becca? Dziewczyny? ― ruszył w stronę kuchni, mając nadzieję, że jedynie próbują się na nim zemścić. Dostrzegł jedynie gotującą się w czajniku elektrycznym wodę, brzęcząca mikrofalę, która… działała mimo wyzerowanego zegara. Cóż, najwidoczniej stary złom znów wariował. Jak wtedy, kiedy uparcie rozgotowywał wszystko na papkę, nieważne, którą opcję temperatury się wybierało.

Zignorował więc to i ruszył w stronę salonu, z trudem powstrzymując się przed podskoczeniem
z zaskoczenia, kiedy drzwiczki dwóch szafek z hukiem upadły na kafelki. I to już było… to już było nieco dziwne, choć patrząc na ostatnie wydarzenia, daleko było temu do zakwalifikowania się choć do pierwszej dziesiątki. Ale było zaskakujące. W ten całkiem normalny sposób.
Kiedy tylko postawił stopę na korytarzu, wyłączone dotąd lampy zamigotały. Nie stało się nic więcej, ale nie oznaczało to jednak, że od razu przestał być czujny.

Choć wszystko straciło na znaczeniu, kiedy przekroczył próg salonu.

Na pozór całkowicie normalny widok. Jego mama i Gretchen siedzące na kanapie, rozmawiające, uśmiechające się do siebie. Jego mama ze swoim ulubionym kubkiem w dłoni, obowiązkową podstawką stojącą na stoliku.

I nie byłoby w tym zupełnie nic dziwnego, gdyby nie… Gdyby nie to, kiedy na nie patrzył, widział obraz bliźniaczo podobny do tego, który dostrzegał na ekranie telewizora. Niestabilny, drgający, błękitnawy obraz, po którym przebiegały poziome paski, rozbijające jego fragmenty na boki jak fragmenty układanki.

― Powinienem był mocniej uderzyć w to lustro.

Wbił spojrzenie w to blondwłose coś siedzące na dywanie w jego domu. W jego domu,
w towarzystwie jego rodziny, po raz kolejny mącąc w jego życiu. Tym razem posuwając się o wiele za daleko. Może robić z jego popieprzonym umysłem co tylko zechce, ale nie pozwoli jej skrzywdzić swojej rodziny. Choćby miał trwale się tego pozbyć.
***

N: Następy rozdział będzie dłuższy i będzie miał więcej pochrzanionej akcji. Bo ja lubię pochrzanione akcje.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (10/?)

Farba

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (4/?)