Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (6/?)
Notka
od autorki: Wróciłam po
długiej przerwie z zapasem kilku rozdziałów w przód, więc mam nadzieję, że uda
mi się publikować je częściej. Dużo, dużo częściej.
Jeśli to możliwe, prosiłabym o komentarze na Wattpadzie, ponieważ tam planuję przenieść to opowiadanie i chciałabym mieć wszystko w jednym miejscu :)
***
— Mam dwa dość
istotne pytania — zaczął Bucky, kiedy razem z Gretchen siedzieli na masce jej
samochodu, czekając na Idę przebierającą się w szatni po balecie.
— Hm? — mruknęła
w odpowiedzi, nawet na niego nie spoglądając. Półleżała, wspierając się na
wyciągniętych w tył ramionach, i wystawiała twarz w stronę słońca. Bucky
wiedział jednak, że go nie ignoruje. Jedynie udaje, robiąc mu na złość.
— Pierwsze – dość
istotne i bezpośrednio związane z drugim – ty też widzisz to dziecko? Czy to
znów tylko… No wiesz… — Dźgnął ją w udo i kiedy na niego spojrzała, wskazał jej
brodą park po drugiej stronie ulicy.
Gretchen zerknęła
w tamtą stronę, dostrzegając dziewczynkę dokarmiającą gołębie.
Mała, pewnie góra
pięcioletnia. Blond włoski, różowa sukienka – dzieciak jak z obrazka jakiegoś
magazynu albo laleczka. Tak Bucky ja oceniał. Zbyt czysta, zbyt śliczna.
— No tak, widzę.
To bardzo nieodpowiedzialne, żeby…
— Ona się na mnie
gapi — skwitował, wchodząc jej w słowo.
— Faktycznie,
patrzy w twoją stronę. Bo ty gapisz się na nią.
— To nie to. —
Pokręcił głową. — Ona gapiła się pierwsza.
— Dzieciaki
bywają mało subtelne. — Wzruszyła ramionami. — A ty nie masz ręki.
— Dzięki za
przypomnienie — mruknął. — Jeszcze by mi to umknęło.
— Nie obrażaj się
Barnes, bo nie masz o co. Taki jest fakt. Ty nie masz ręki, a dzieciaki są mało
subtelne. Zresztą, wiesz to. — Machnęła ręka. — Pamiętasz, jak wmówiłeś
dzieciakowi, że ręka ci odpadła, bo jadłeś zbyt dużo słodyczy? — Spojrzała na
niego krzywo, a Bucky parsknął.
— Tak, to było
dobre. — Potarł brodę, zerkając na nią krótko. — Dzieciak się rozryczał, bo
akurat nalegał wrzaskiem na to, by
matka kupiła mu cuksy.
— To nie
było — podkreśliła — dobre. Wcale.
— Było. Matka nie
musiała mu ich kupić. — Rozłożył ramio… ramię.
Przez chwilę nic
nie mówili. Nie musieli. Dobrze czuli się w swoim towarzystwie, a cisza była
raczej jedną z tych komfortowych, nie uciążliwych i krępujących. Przyzwyczaili
się już do tego, że czasem cisza była najlepszym rozwiązaniem i przerywanie jej
na siłę nie ma sensu i tylko pogorszyłoby sprawę.
Bucky postanowił
więc pójść za przykładem Gretchen i przymknął oczy, wystawiając twarz w stronę
słońca. Które dzisiaj, o dziwo, nie ukrywało się za chmurami. Nawet rwący wiatr
jakoś ustał. Pierwszy raz od kilku dni. Ale Bucky jakoś nie potrafił się tym do
końca cieszyć.
Od kilku dni nie
mógł złapać Toro. Rogers nie odbierał jego telefonów. Jednak to Raymond martwił
go bardziej. Przyjaźnili się od lat, niemal od zawsze, i nie było dnia, nie
było powodu, przez który Toro nie odebrałby tego cholernego telefonu, nie
przyjechałby, by pomóc mu, jak tylko pomóc zdoła. Teraz co prawda nie
potrzebował pomocy, chciał tylko obgadać kilka spraw i wypytać go nieco na
temat tego, czego udało mu się dowiedzieć na temat zamkniętej strefy. Jednak
Raymond przepadł jak kamień w wodę. A fakt, że Gretchen także nie mogła się z
nim kontaktować, zdecydowanie nie pomagał. Bo Raymond mógłby odpłacać się mu
pięknym za nadobne, mógł uznać, że nie będzie zadawał się ze świrem, ale nie
zignorowałby Zeller. Za bardzo lubił i szanował Gretchen, dlatego zawsze
odpierał telefon, choćby nie wiadomo, jak wielki kac przyszpilał go do łóżka. A
zdarzało mu się to często. Przynajmniej kiedyś, bo teraz udało mu się już nieco
wydorośleć. Ale dorosłość nie oznaczała automatycznie olewania przyjaciół, tak?
Zwłaszcza osiągnięta tak… nagle. Zdecydowanie zbyt jak na niego.
Choć może to
tylko Bucky miał takie wrażenie? W końcu nieco wykraczał poza… przyjęte normy,
można by powiedzieć. Bardzo. Zwłaszcza w gorsze dni.
— To nie ten twój
znajomy? — spytała Gretchen, a Bucky po chwili zwlekania leniwie uchylił powieki,
by zerknąć na nią, a potem w stronę, w którą patrzyła.
Niemal mimowolnie
się wyprostował, dostrzegając, że faktycznie, przez mały park przechodził…
Rogers. I to wyraźnie zmierzając w stronę dziecka.
Bucky był… cóż,
zaintrygowany. Steve Rogers wyglądał na dobrego człowieka, chodzący ideał,
który przeprowadza staruszki przez ulice i ściąga dzieciakom latawce z drzew, a
w wolnym czasie dokarmia bezdomne zwierzaki i pracuje w jadłodajniach dla
ubogich. Dlatego nawet nie zakładał, że mógłby mieć wobec dziecka jakieś niecne
zamiary. Chociaż… Mówi się, że najciemniej jest pod latarnią, tak? Więc może
jednak… Nie. Na pewno nie. To nie taki typ człowieka. Mógł założyć się, że po
prostu zapyta się tego dzieciaka, gdzie jego mamusia, albo zaprowadzi prosto na
komisariat, do głębi zgorszony postawą nieodpowiedzialnych rodziców, którzy nie
dopilnowali dziecka, pozwalając siedzieć mu samemu w parku.
Nie znał Rogersa
zbyt dobrze, rozmawiał z nim zaledwie kilka razy, ale… Miał jakieś dziwne,
wewnętrzne przeczucie, że ten człowiek może namotać w jego życiu. I musiał
przed sobą przyznać, że to przeczucie nie było zniechęcające, że kolejny raz je
ignorował, nie przejmując się zdrowym rozsądkiem, dającym mu jasne sygnały i
ostrzeżenia. Miał to gdzieś. Ponieważ Steven Rogers miał w sobie coś wyjątkowo
intrygującego. I musiał dowiedzieć się, czym to jest.
Dlatego Bucky
chciał wstać, podejść do niego, zawołać, jakoś zwrócić na siebie jego uwagę,
ale coś – i sam nie potrafił określić co
– mu na to nie pozwoliło.
Pozostał na swoim
miejscu, próbując zwalczyć – ten nazbyt znajomy – wewnętrzny przymus, zdusić to
w sobie, i patrzył. Patrzył przed siebie, jakby mimowolne śledząc każdy ruch
Rogersa, jego kroki, zmieniające się ułożenie ciała, kiedy podszedł do dziecka.
Przyklęknął przed dziewczynką, uśmiechnął się, jak mówił coś do niej…
A Bucky’emu coś
zdecydowanie tu nie pasowało.
Nie znał Rogersa
zbyt dobrze, nie miał prawa go znać. Ale czul, że coś jest nie tak. Coś w jego postawie, w języku jego ciała nie
współgrało z obrazem, który zapisał się
w jego głowie. Rogers był zdecydowanie zbyt… spokojny.
I może nie
zaniepokoiłoby go to tak, gdyby nie to dziwne odczycie, ten… niepokój, który
zaczął narastać w nim od momentu, w którym poczuł na sobie wzrok tego dziecka.
Na początku był ledwie wyczuwalny, choć wciąż obecny z tyłu jego głowy, ale
teraz… teraz zaczynał być nadto znajomy, by mógł go zignorować. Był… Nie, nie
mógł sobie na to pozwolić. Nie. Zbyt daleko zaszedł, zbyt…
Sam nie wiedział,
jak udało mu się zmusić do zsunięcia się z samochodu, do wstania i pójścia w
stronę Rogersa. Ignorował głos Gretchen, ignorował samochód, który niemal go
nie potrącił, zbyt skupiony na tym, że cholerny Steve Rogers ignoruje jego. Tak, jak cholerny
Raymond, który go olał, choć obiecał, że nigdy tego nie zrobi i…
— Hej! —
krzyknął, próbując zwrócić na siebie uwagę Rogersa.
Ten spojrzał na
niego, ale… Patrzył na niego, ale
zdawał się go nie widzieć, nie
poznawać go.
Ale... Na pewno
tylko to sobie uroił. Przecież… Przecież nie było żadnego racjonalnego powodu
ku temu, by miał go nie poznawać, prawda? To nie miałoby żadnego sensu.
Widzieli się niedawno.
Tylko, że czasem
nie wszystko zawsze było racjonalne.
— Nie odbierałeś
telefonu — zarzucił mu. — Cholera, co jest?
Rogers wstał,
patrząc na niego z góry, z wyraźnym dystansem. Ostrożnie, jakby próbując
przewidzieć każdy jego ruch, każdą reakcję.
Położył przy tym
dłoń na ramieniu dziecka, odsuwając je za siebie.
— Co…? Proszę? —
spytał tylko, widocznie siląc się na uprzejmy ton.
Bucky starał się
udawać, że nie czuje świdrującego spojrzenia dziecięcych oczu.
— Nie odbierałeś
ode mnie telefonu — dodał już mniej pewnie. — Mieliśmy przecież…
— Przepraszam, ale
chyba mnie… z kimś mnie pomyliłeś — przerwał mu, dystansując się od niego także
gestem dłoni. Jakby chciał go od siebie odsunąć. — My nie… Nie znamy się.
Mimo wszystko
Bucky nieco zdębiał. To miał być jakiś wyjątkowo mało śmieszny żart? Zmówili
się z Raymondem, nawiązali jakąś chorą przyjaźń i postanowili z niego zadrwić,
wykluczyć z tej relacji?
Wyjątkowo
paskudny żart.
— Spotkaliśmy
się… klika dni temu — powiedział po chwili, pozwalając niepewności wkraść się w
ton swojego głosu.
Dlaczego nie
potrafił określić, kiedy dokładnie się spotkali? Wiedział, wiedział, był pewien, że było to niedawno, ale… kiedy dokładnie? Dzień, dwa, tydzień temu? Nie
potrafił powiedzieć. Czas… Czas zdawał mu się ostatnio zlewać w jeden ciąg
niczym nieróżniących się od siebie dni. Zrzucał to na karb tego, jak monotonne
stały się bez Raymonda i bez… Bez tych pieprzonych omamów, jakie fundowały mu
prochy przypisywane przez Broussarda.
Nie brał ich, nie
brał ich i, cholera, czuł się dzięki temu dobrze. Nie, nie normalnie, tutaj nic
nie było normalne, ale nie jak naćpany psychol. Wiedział, że nim nie jest.
Wiedział to, ale nie mógł nikomu tego udowodnić, bo jeśli tylko przyznałby się
do tego, że wyrzuca każdą kolejną, pieprzoną, tabletkę, to zaczęliby wmuszać mu
je siłą. Teraz znajdował jeszcze sposoby na to, by się ich pozbyć – od chowania
od kieszeni, przez wypluwanie, na wymuszonych wymiotach kończąc. Ale jeśli
tylko kompletnie straciłby ich zaufanie, nie mógłby już się wymigać. A już
zaczynali podejrzewać, że coś jest nie tak. Udawał, udawał, jak tylko mógł, ale
pogrążały go sesje z pieprzonym Broussardem, który już od dawna zdawał się wiedzieć. Dlaczego więc go nie wydał?
— Ach, no tak —
odpowiedział wreszcie Rogers, a Bucky niemal mimowolnie odetchnął. Cóż,
zdecydowanie przedwcześnie. — Poczekalnia. I… supermarket — dodał, kiwając przy
tym krótko głową, jakby na potwierdzenie swoich słów.
Bucky zmarszczył
ściągnął brwi, zaskoczony tą odpowiedzią.
— Co? Znaczy….
Znaczy, tak — zaplątał się. —
Spotkaliśmy się w supermarkecie i…
— Potrzebujesz
pomocy? — spróbował skończyć za niego zdanie, wciąż starając się utrzymać tę
wymuszoną uprzejmość.
— Nie! Znaczy,
tak, ale nie o to chodzi! Spotkaliśmy niedawno, porwałem cię do baru, a później…
Pieprzone niebo pękło nam nad głową! — niemal krzyknął i… Cóż, tak to był
zdecydowanie jeden z tych przypadków, kiedy najpierw mówił, a dopiero później
nad tym myślał. Brzmiał jak jeden z tych wariatów, którzy biegają po mieście i
krzyczą o końcu świata albo inwazji kosmitów. — Nie jestem świrem! Słowo, nie!
My naprawdę się znamy, a ty… Cholera, przyćpali cię czy co? — Złapał jego
ramię.
Powinien
spodziewać się, że nie skończy się to zbyt dobrze, bo Rogers był od niego
wyższy o dobre cztery cale, szerszy w barach, miał obie ręce i zdawał się
uważać go za świra.
Łatwo wyrwał więc
rękę z jego uścisku, a potem odepchnął go od siebie, niemal wytrącając go z
równowagi.
— Słuchaj. —
Zrezygnował ze sztucznej uprzejmości, wyraźnie zirytowany tym, że nie chce dać
mu spokoju. — Nigdzie z tobą nie byłem, więc prze… więc daj mi spokój, zrozumiałeś? Chyba, że mam wezwać
policję.
Bucky otworzył
usta, chcąc zaprotestować, zapytać, co się tutaj do cholery dzieje, ale…
— Hej, hej, hej!
Nie trzeba, żadna policja nie jest tutaj potrzebna. — Usłyszał za plecami głos
Gretchen, która dopadła do niego, łapiąc jego barki. — Mój przyjaciel to tylko
niegroźny wariat, nie zrobi nic złego — zapewniła.
Bucky nie był w
stanie nawet się oburzyć, zaprotestować, że nie, nie jest żadnym wariatem. Co
jest, do diabła? Przecież, przecież oni…
— Przepraszam za
niego, to więcej się nie powtórzy.
— Mam nadzieję.
Steve zmierzył go
wzrokiem, zanim uspokajająco pogładził ramię dziecka, mówiąc cicho „Chodź,
idziemy. Już jest okej. Twoi rodzice czekają”.
Bucky odprowadził
ich wzrokiem.
I wtedy dziecko
odwróciło się, krzyżując ich spojrzenia.
Jej spojrzenie było
twarde, zimne, przeszywające aż do kości jarzącym topazem tęczówek, który
rozlewał się na białka, niemal wyciekał z jej oczu.
— Mówiłam. Nie zbliżaj się do niego! — jej głos ociekał gniewną nutą, wciąż brzmiąc jednak jak niewiane,
słodkie dziecko.
Bucky zrobił krok w tył,
chcąc uciec od tego jak najdalej,
jednak wtedy to uśmiechnęło się do
niego szeroko, nim odwróciło się.
Trzymało rękę Rogersa,
idą obok w radosnych podskokach. Jej kucyki podrygiwały z każdym skokiem,
różowa sukienka powiewała na wietrze… A Bucky czuł się, jakby już dawno nie
widział czegoś równie przerażającego.
***
Karla nie mogła nie
uśmiechnąć się pod nosem, dostrzegając Rogersa z oddali. Wszystko szło
doskonale, a wdrożenie nowej terapii
szybko przyniosło znakomite efekty. Pozbyli się jednego problemu, katalizatora,
a kolejne rozwiążą się same.
Muszą tylko pozbyć się
Barnesa.
Mówiła, mówiła od samego początku,
że nie powinni podejmować prób spacyfikowania go, że niczego tym nie osiągną.
Ale on wiedział lepiej. Zawsze
wiedział, a ona musiała naprawiać jego błędy.
Musiała jednak przyznać,
że w jednym miał rację. Od początku wiedział, że ta mała im się przyda, że
będzie niezastąpiona. Nie ufała jej, nie ufała ani trochę, w końcu to nie było dzieckiem, ale nie można
było odmówić jej skuteczności.
Karla poprawiła chustę,
którą zakryła włosy przed wiatrem.
Musiała odebrać dziecko,
upewnić się, że wszystko działa jak trzeba.
Nikt nie popsuje ich
planów. Nikt. W końcu obiecał jej imperium.
***
— Jesteś
najbardziej nieodpowiedzialnym człowiekiem, jakiego znam. Jak mamy ci zaufać,
jak mamy wierzyć ci w cokolwiek, jeśli za każdym razem, kiedy dostaniesz choć
trochę swobodny, robisz coś takiego?!
Nie potrafił
zrozumieć tego, co się dzieje.
Było dobrze, tak?
Było naprawdę w porządku, był prawie normalny. Nie brał tych cholernych
prochów, po których czuł się, jakby ktoś wsadził mu mózg do blendera i włączył
najszybsze obroty, i było z nim dobrze.
Dlaczego więc usiłowali mu wmówić, że to nieprawda? Dlaczego Rogers udawał, że
go nie zna?
Niczego sobie nie
uroił. Niczego.
Nie był wariatem.
Nie był.
— Nie jesteś moją
matką, Zeller. Nie wyżywaj się na mnie — wydusił w końcu, uderzając
kilkukrotnie tyłem głowy w oparcie fotela.
Uderzenie,
uderzenie, uderzenie i… stop. Znieruchomiał, zaciskając powieki.
Nie miał ochoty
na tą dyskusję, nie miał ochoty na nic, ale jednocześnie był wdzięczny Gretchen,
że dusiła to w sobie tak długo, aż Ida nie wysiadła z samochodu, wygoniona
przez niego do domu.
— Nie, nie
jestem. Ale ona zaraz też dowie się o tym, jak popieprzony jest jej syn —
niemal syknęła przez zęby.
Wiedział, że nie
powinien nic mówić, przyznawać jej się do tego, że przestał brać proszki.
Raymond… Był Raymondem. Gretchen za to potrafiła być jak upierdliwa starsza
siostra, która nie mogła bezczynnie patrzeć na to, co z sobą robił. Doceniał
to, naprawdę doceniał, ale… Nie był w nastroju na umoralniające gadki.
Chciał po prostu
być wobec niej szczery.
— Rób co chcesz,
naprawdę mam to gdzieś — mruknął do niej.
Słyszał, jak
westchnęła.
— Nie chcę ci
robić na złość, Bucky. Wiesz, że to wszystko dla twojego dobra.
— Wiem —
potaknął. — Według was tak jest.
— Według nas…?
Uchylił powieki,
otworzył już nawet usta, żeby odpowiedzieć, ale po chwili zrezygnował. To nie
miało sensu.
— Sam jej powiem.
Prychnęła.
— Ależ tak,
oczywiście. Dlaczego miałbyś tego nie robić?
Spojrzała na
niego w taki sposób, że mało brakowało do tego, by skulił się w fotelu pod jego
wpływem.
Jej spojrzenie
było przeszywające, tęczówki intensywnie niebieskie, ale… Nie były jak zimny
lazur, który dręczył go w koszmarach i na jawie, a raczej jak bezchmurne niebo
w słoneczny dzień.
Ten błękit go nie
przerażał.
— Możesz później
zadzwonić i mnie sprawdzić. Moja ma cię lubi i… Nie chcę, żeby pomyślała, że
mnie kryłaś albo coś. — Spróbował się do niej uśmiechnąć, ale wiedział, że
raczej marnie to wyszło. — Naprawdę… Ja… Po prostu mam już tego wszystkiego,
cholera, dość. Niech mnie przyćpają. Mogą nawet zaćpać na śmierć, mam to gdzieś
— rzucił jeszcze, zanim wysiadł z samochodu, zamykając za sobą z drzwi z
większym trzaskiem, niż było to konieczne.
Gretchen uchyliła
jednak okno, krzycząc za nim:
— Przestań
pieprzyć od rzeczy, Buck…
Zamachał w jej
stronę, dając jej jasny znak, że nie ma najmniejszej ochoty na kontynuowanie
rozmowy. Tej, ani jakiejkolwiek innej. Czekało go coś o wiele gorszego.
Dlatego
zignorował jej dalsze słowa, z ociągnięciem ruszając w stronę domu. Wiedział,
że musi przyznać się do tego, że nie bierze tych chrzanionych piguł, zanim ktoś mu w tym pomoże. Może to i lepiej?
Że się przyzna? Da się znów zaćpać, może przypiszą mu coś mocniejszego? Może
tym razem będzie lepiej? I wszystko minie?
Ta, jasne. To
byłoby zbyt proste.
Zdecydowanie zbyt
proste.
Przystanął,
widząc uniesioną chorągiewkę przy skrzynce pocztowej.
Czyżby jego ma
zapomniała odebrać dziś pocztę? Zdecydowanie nie była to najdziwniejsza rzecz,
jaka go dziś spotkała, choć i tak nieco go to zdziwiło. Otworzył więc skrzynkę,
wyciągając z niej jednak tylko jedną kopertę. Białą, niezaadresowaną,
nieostemplowaną. Dostrzegł jedynie inicjały J.B.B. na przedzie. Jego inicjały.
Otworzył kopertę,
wyjmując z niej na wpół złożoną białą kartkę. Kiedy rozłożył ją, dostrzegł, że nie
ma na niej nic, prócz jednego, zapisanego odręcznie słowa.
Zhelaniye.
***
Podoba mi się nastrój.. To jak niby wszystko jest okej a jednak nie jest.. Nie byłabym sobą gdybym nie napisała, że fragment o Rogersie i intrygowaniu mi się nie podobał.
OdpowiedzUsuńI nasza mała Kobik! Jak miło! Tj nie miło! W sensie no.. xD
I faktycznie Rogers wygląda jak żywcem z reklamy wyciągnięty. Jednak tak się zastanawiam, czy Bucky wie że cos jest nie tak i walczy bo zawsze w sumie z czymś walczył a Rogers dał się omiotać bo to "bidulek", czy z mięśniami, czy bez? Czy dla niego Bucky tez jest jakimś motywem zapalnym, czy jednak nim łatwiej manipulować,? Ale to się pewnie wszystko wyjaśni xD
I te uderzenia o oparcie, też dobrze obrazują stan w jakim się znajduje "wybije to sobie z głowy".
I nie wiem czy translator mnie lubi, czy faktycznie ktoś mu napisał "życzenia"? :p
Co do tłumaczenia - Amerykanie popełnili błąd w tłumaczeniu jednego z haseł aktywacyjnych WS, ponieważ "желание" to nie "tęsknota", a "życzenie". Więc "zhelaniye" nijak ma się do "longing" i oznacza właśnie "życzenie", więc translator lubi cię tak po części :)
UsuńMiędzy Bucky'm i Steve'm jest jedna bardzo znacząca różnica - jeden z nich przez lata miał prany mózg i to na różnorakie sposoby, a drugi... no, nie bardzo, przez co jest jednak bardziej podatny, bo jego mózg nie zdążył się uodpornić. Karla mówiła nawet w ostatnim rozdziale, że Bucky jest tak problemowy "przez Ruskich". Ale Steve'a też jeszcze nie skreślajmy, bo kolejna część skupi się na nim.
I co ci się nie podobało w Rogersie i intrygowaniu?
Poprawka!! Miało być że mi się podoba tamten fragment
UsuńTranlator mnie lubi, ale słownik w telefonie już nie ;)
UsuńAle tak myślę, że ja "włączanie" mózgu pokojarzylabym właśnie z tęsknota, a nie z życzeniem xD
Ale to mało ważne, ważne że ktoś chce go "uruchomić", więc teraz tylko kciuki by była to dobra chęć.
No tak, Steve jeszcze swojej kotwicy nie stworzył xD ma jeszcze czas xd
Marvel chciał zapewne, by chodziło właśnie o "tęsknotę", tylko ktoś skiepścił sprawę przy tłumaczeniu. Bo wiesz, "zhelaniye" brzmi ładniej od "toskuyushchiy", a większość widzów pewnie w ogóle się nie zorientuje.
UsuńPewnego rodzaju uruchomienie WS będzie miało naprawdę kluczowy wpływ na fabułę, więc kij z tym, jakie słowa przy tym ktoś mu podsyła :P
No bo to tak, nie wiem.. Tęsknię by być sobą - muszę siebie "włączyć" a życzyć by być sobą? To tak nie wiem.. Jakby ktoś był głupi etc i nie myślał więc sobie życzysz, by miał ten mózg xD wiesz o co mi chodzi?
UsuńJest to słowo krótsze. A na całym świecie tym zdominowanym przez media stajemy się społeczeństwem skrótowców. Im krócej coś powiesz tym lepiej, tym ktoś cię bardziej wysłucha xD więc może i to mieli na myśli zmieniając słowo.
No wiesz, gdyby dostał takie: "Bucky! Wybieram cie" to chyba sam by po tabletki sięgnął by wrócić do pokebola? :p
Ale takie "niech moc będzie z tobą" by też pasowało xD Imperium nadchodzi xD
"Nie! Znaczy, tak, ale nie o to chodzi! Spotkaliśmy niedawno, porwałem cię do baru, a później… Pieprzone niebo pękło nam nad głową! Nie jestem świrem!" - tak, Buck, wszyscy ci uwierzą. Na pewno.
OdpowiedzUsuńAle do sedna. Miło znów wrócić do tego opowiadania. I o dziwo pamiętałam, co było w poprzednim rozdziale, a mi się to rzadko zdarza po przerwach. I tak jak Stuckyholiczce podoba mi się nastrój, że niby wszystko gra, ale jak coś - za przeproszeniem - pierdolnie, to konkretnie. Strasznie podoba mi się Gretchen. Jest blisko Bucky'ego, nie zostawiła go, ale jakby delikatnie się dystansuje.
A żeby nie było słodko to o, masz tu lekki przytyk:
"Zdecydowanie nie była to najdziwniejsza rzecz, jaka go dziś spotkała, choć i tak nieco go to zdziwiło." - zgrzyta mi "zdziwiło" z poprzednim "najdziwniejsza". To nie do końca coś w stylu masła maślanego, ale zgrzyta. Może "zastanowiło"? No nie wiem, tak się tylko czepiam, byle się przyczepić.
I proszę o wybaczenie, że nie na Wattpadzie daję ten komentarz, ale mi się nie chciało logować, bo to takie ciężkie przecież :P
A ty byś mu nie uwierzyła? No proszę cię. Weź ty tylko spójrz w te jego szczenięce oczyska i powiedz, że mu nie wierzysz! Przecież nikt nie... A nie, wróć, tam nawet Steve oparł się jego urokowi. I co biedny ma począć?
UsuńGretchen jest kimś naprawdę ważnym w życiu Bucky'ego, kocha go jak brata, martwi się o niego, ale z jej perspektywy Bucky to ktoś, kto nie tylko nie pozwala sobie pomóc, ale też usilnie próbuje sobie zaszkodzić. Mamy też Toro, który jest wściekły na Bucky'ego za jego postępowanie, ale stara się zrozumieć tok jego myślenia i chce mu pomóc, martwi się o niego (stąd ta z pozoru całkiem nieważna scena, w której pomaga mu i trzyma tego głupiego precla, żeby Bucky mógł odrywać go sobie po kawałku, bo sam nie da rady zrobić tego jedną ręką). Ci ludzie go kochają, Bucky kocha ich, kocha swoją rodzinę, ale... Tym "ale" jest właśnie fakt, jak bardzo utrudni mu to późniejsze wybory.
I na pewno "zdziwić" nie będzie tam pasowało? Zdziwić = odczuć, że coś jest dziwne. Więc choć nie było to najdziwniejsza rzecz, jaką zobaczył, to jednak w jakimś stopniu go zdziwiła. Nie była superdziwna, ale jednak w jakimś stopniu była.
I dziękuję za komentarz, choć nie do końca tam, gdzie trzeba :P
Bucky się starzeje. Ten urok już nie działa na nikogo!
UsuńUtrudni, bo nie będzie w stanie mieć ciastka i zjeść ciastka. A Bucky jest dość znany z niezbyt dobrych wyborów, więc już się boję, co to się będzie działo.
No przecież mówię, że szukam czegokolwiek, a że "najdziwniejsza" i "zdziwiło" ma wspólny mianownik w postaci "dziw", to się czepłam, bo tak :P
Przy następnej części zawędruję tam, mogę obiecać.
A weź, nie bluźnij! Nie odbieraj mu uroku, który ukryty jest gdzieś pod imidżem bezdomnego! Głęboko, ale jednak!
UsuńBucky jest mistrzem w podejmowaniu wyborów, które zdecydowanie zbyt często są - za przeproszeniem - do dupy, więc Bucky nie tylko nie zjadłby ciastka, ale też upuściłby je i przypadkowo podeptał. Ale, dzięki borowi szumiącemu, nie on jeden tam jest.
Jak wam zrobię na złość i wrzucę tylko tam, to na pewno (jeśli będziesz chciała przeczytać) tam zawędrujesz :P Po prostu wygodniej jest mi trzymać to wszystko tam, w jednym miejscu. Dlatego chcę tam przenieść tego bloga.
Ja widzę jego urok w serduszku, więc nie bluźnię wcale!
UsuńZawsze ktoś mu może dać drugie ciastko. I trzecie. I dziesiąte...
Tak zrób, będę miała większą motywację :P Nie no, pewnie, że lepiej jest wszystko trzymać w jednym miejscu.