Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy (3/?)
***
Przez
kolejne kilka dni nie wydarzyło się zupełnie nic niezwykłego. Wręcz przeciwnie,
wszystko wydawało się podręcznikowo normalne i
zwykłe.
I
to niepokoiło go najbardziej.
Nie lubił, kiedy tak było.
Nie lubił tej ciszy przed burzą, bo po każdej dobrej chwili, przychodziły te złe. Zawsze, za każdym razem. Dlatego nie potrafił cieszyć się
tymi lepszymi chwilami, wiecznie myśląc o tym, że za chwilę, za krótki moment
może wydarzyć się coś, co
wszystko zniszczy.
A
ludzie znów będą mówić za jego plecami, znów będą nazywać go wariatem, świrem,
psychopatą… Słyszał różne rzeczy na swój temat, odprowadzające go szepty, ale
nie przejmował się tym zbytnio. Wiedział jak jest naprawdę, wiedział, że nie
zwariował. Ludzie też musieli to widzieć,
ale nie chcieli tego zobaczyć.
Ale
to był ich problem, nie jego. Jego problemem było jedynie to, że od czasu
ostatniego incydentu, rodzice
wręcz nie spuszczali go z oczu. Mało brakowało, a znów musiałby zacząć chodzić
wszędzie, trzymając się maminej spódnicy. Rozumiał ich lęk, rozumiał go
doskonale, ale to nie znaczyło, że nie mógł czuć się tym wszystkim
podirytowany. Na Boga, był dorosłym mężczyzną, nie dzieckiem! Wystarczająco
poniżające dla niego były te wszystkie momenty, w których zmuszony był prosić
kogoś o pomoc przy zwykłych, codziennych czynnościach. Przy zapinaniu głupich
guzików koszuli, przy wiązaniu włosów, zmienianiu opatrunków, a czasem nawet
przy krojeniu jedzenia czy odkręceniu cholernej butelki, której sam nie mógł
sobie przytrzymać. Nie raz musiał prosić którąś z młodszych sióstr o odkręcenie
butelki czy pomoc w zawiązaniu jednej z niewielu wiązanych par butów, których
nie wyrzucił. Czy jest coś bardziej żenującego? Owszem, jest, wiele rzeczy.
Kiedy wrócił do domu, był tak obolały, załamany tym wszystkim i zajęty użalaniem się nad sobą, że całymi
dniami nie ruszał się z łóżka. Nie chciał jeść, nie mył się i jedynym, co
robił, było wyżywanie się na każdym, kto spróbował mu pomóc. Nie był to zbyt
miły okres w jego życiu, wielu ludzi miało go wtedy serdecznie dość i
zwyczajnie odeszło, ale dzięki temu przekonał się chociaż kto jest jego
prawdziwym przyjacielem.
Pamiętał
też dzień, kiedy swoim narzekaniem, wielkim fochem i prychaniem na każdą prośbę
czy upomnienie, przelał czarę goryczy. Ojciec wyciągnął go wtedy z łóżka i nie
zwracając uwagi na jego protesty, zaciągnął do łazienki i wsadził pod prysznic.
Bez tracenia czasu na to, aż się rozbierze, czy aż woda zrobi się ciepła. I
tamten lodowaty prysznic go otrzeźwił. Pamiętał, że się wtedy rozpłakał. Nie
pamiętał dlaczego, z jakiego powodu, co wtedy mówił, ale pamiętał, że siedział
wtedy pod prysznicem i płakał jak dziecko, prosząc, żeby mu wybaczyli, i
obiecując, że się poprawi.
Nie
poprawił.
Z
czasem było tylko gorzej. Nie robił tego celowo, naprawdę nie. Zwyczajnie
czasem nie potrafił poradzić sobie z samym sobą, z tym natłokiem emocji,
uciekającymi wspomnieniami i myślami o tym, jak beznadziejne stało się jego
życie. Miał dwadzieścia siedem lat, był popieprzonym kaleką bez pracy i
możliwości, a rytm jego życia wyznaczały kolejne wizyty u psychiatry, kolorowe
kapsułki i nawroty… jego stanów.
Jasne,
wiedział, że miał całkiem sporo szczęścia. Po pierwsze – przeżył. Po drugie – jego rodzice wszystkim
się zajęli i ułatwili mu wszystko, jak tylko byli w stanie. Wymówili wynajem
jego mieszkania, przetransportowali jego rzeczy, chowając z jego pola widzenia
te, których widok mógł go zdenerwować, a nawet przenieśli jego stare rzeczy do
ich sypialni, która jako jedyna miała dostęp do osobnej łazienki, samemu
przenosząc się do jego dawnego pokoju. Był im za to wdzięczny jak diabli,
ponieważ od czasu wypadku ogarnianie
się zajmowało mu nieco więcej czasu. Potrzebował też jeszcze więcej prywatności
niż dawniej, nie chcąc, by ktoś przypadkiem oglądał jego blizny i krótki kikut, który pozostał mu lewej ręce.
To
zdecydowanie nie był piękny widok i nie chciał się nim z nikim dzielić. Sam nie
wiedział nawet jak udało mu uniknąć pokazania tego ramienia mamie przez tak długi
czas. Kiedy już wrócił do domu, prosił ojca o to, by pomógł mu ze zmianą
opatrunku albo próbował robić to sam. Co, mówiąc szczerze, nie wychodziło mu zbyt
dobrze. Wręcz przeciwnie, był w tym do dupy. Ale lepsze to niż obrzydzanie
życia własnej matce, prawda? Znaczy, obrzydzanie go bardziej niż i tak to robił. Nie
oszukiwał się i wiedział, że niańczenie swojego niemal trzydziestoletniego syna
nie było raczej jej wymarzonym czasem na spędzanie czasu. Kiedy mu się
pogorszyło i zaczął sprawiać… większe
problemy, zrezygnowała nawet z pracy, by częściej mieć go na oku.
Wiedziała przecież doskonale, że nie czułby się dobrze w obecności kogoś
obcego. Dlatego spędzała z nim sporo czasu, choć mniej niż na początku. Często
zabierała go ze sobą nawet na zakupy – czego, swoją drogą, Buck nie znosił –
żeby nie spuszczać go z oka, jeśli nie jest to konieczne.
— Naprawdę potrzebne
jest ci to wszystko, mama? — niemal zajęczał, ze znużeniem śledząc żądny
pozastawianych, sklepowych półek. — Chodzimy od godzin.
Spojrzała
na niego przez moment, ledwo podnosząc wzrok znad jednej z paczek makaronu,
wczytana w jej skład.
— Jesteśmy tu od
niecałego kwadransa, Bucky — odpowiedziała spokojnie. — I tak, potrzebujemy
jedzenia, więc nie grymaś, proszę. Jesteś już duży.
Prychnął,
spoglądając na nią bykiem.
— Nic dziwnego, że jestem.
Mam dwadzieścia siedem lat.
— Dwadzieścia sześć i
pół — poprawiła go, odkładając na półkę jeden z makaronów. — Nie postarzaj się,
słońce. I nie garb się tak — dodała jeszcze, spoglądając na niego wpół
karcącym, wpół rozbawionym wzrokiem.
— Bardzo zabawne —
parsknął, obejmując się w pasie prawą ręką.
Bóg
mu świadkiem, że tęsknił za możliwością krzyżowania ramion na piersi. Nie była
to potrzeba wielkiej wagi, ale hej, to tylko uwypukliłoby jego oburzenie,
prawda? A miał do niego prawo, temu nikt nie zaprzeczy.
Tylko
Winifred tego nie rozumiała, dlatego uśmiechała się pod nosem spoglądając na
niego. Drwiła z niego? Drwiła.
Jego własna matka zamiast się przejąć, postanowiła go jeszcze dobić?
Nie.
Stop.
Nie
ma nawet prawa myśleć o niej w ten sposób, nie była jak te wszystkie sępy,
które wodziły za nim wzrokiem, by rozerwać go na kawałki, by się pożywić, by
zyskać nowe powody do mówienia o nim za jego plecami. Nie był głupi, wiedział,
że tak jest i niczyje zapewnienia, że się myli, że nie ma racji, że przesadza,
tego nie zmienią.
Wiedział
swoje i nikt go nie oszuka.
— Kochanie.
Spojrzała
wprost na niego w sposób, w który tylko ona potrafiła patrzeć. W sposób, w
który patrzyła na niego od dziecka, gdy tylko dostrzegała, że coś jest nie tak,
a on miał ochotę uciec spojrzeniem, odwrócić wzrok, nie dostrzegać tego, co
jeszcze dostrzegł w jej oczach.
Niebieski,
jarzący błysk pozostał jednak nieznośnie, nierealnie realny.
Wdech.
Opuścił
głowę, zacisnął powieki.
Wydech.
Podniósł
wzrok, spojrzał jej w oczy, ale zdążyło minąć zaledwie kilka sekund, nim znów
zacisnął powieki w panice, starając się nie dopuścić do siebie obrazu błękitu,
jarzącego lazuru zalewającego jej twarz, wylewającego się z oczu i wypalającego
twarz.
Czuł
jak jego szczęka zaczyna drżeć.
Wdech.
Spojrzał
w górę.
Jakiś
cień przemknął po suficie.
Wydech.
— Muszę się
przewietrzyć — rzucił, niemal słysząc stukot swoich zębów, czując drżenie
szczeki.
Nie
zdążył wykonać nawet kroku, zanim Winifred nie zacisnęła palców wokół jego
prawego ramienia.
Drgnął,
z trudem powstrzymując się przed obroną. Gdyby nie była to ona, uderzyłby ją.
— Bucky.
Z
ociągnięciem spojrzał na nią, spojrzał na jej twarz, bojąc się tego, co może
ujrzeć.
Błękit
zniknął.
Czuł
na sobie wzrok ludzi.
— Bucky, słońce,
odłożę zakupy i pojedziemy do domu. — Uśmiechnęła się. — Zrobię je kiedy
indziej.
Pokręcił
głową.
— Nie zrobię niczego
głupiego, obiecuję. Muszę… — Czuł na sobie wzrok ludzi, pomimo tego, że w
alejce nie było nikogo prócz nich. — Muszę po prostu stąd wyjść. Pójdę prosto
do samochodu, obiecuję. — Spojrzał na nią, z całych sił starając pokazać jej,
że jest dobrze, że może mu zaufać, że naprawdę to zrobi. — Masz manualną
skrzynię biegów, więc nie ma bata, żebym mógł coś zrobić. — Uśmiechnął się, czując
jak poluźnia uścisk.
Widział,
że nie jest przekonana.
I
naprawdę się temu nie dziwił, sam też by nie był na jej miejscu.
— Nie. — Pokręciła
głową. — Przykro mi kochanie, ale za bardzo się o ciebie martwię. Pojedziemy do
domu, widzę, że źle się czujesz — mówiła, a błękit wypływał jej z kącików jak
krew.
Wyrwał
rękę z jej uścisku i kopnął w stojący obok koszyk, przesuwając go z drogi,
kiedy szybkim krokiem ruszył w stronę wyjścia.
Wdech.
Przepchnął
się wśród ludzi stojących w kolejce i niemal biegł.
— Bucky!
Wydech.
Stukanie
zębów, drżenie szczęki niemal rozsadzało mu czaszkę.
Twarze
mijanych ludzi zalane były błękitem. Wypływał z kącików ich oczu, z ich nosów,
z uszu, płynął w dół ciekły i gęsty jak krew.
— Wszystko w
porządku?
Silny
uścisk zatrzymał go w miejscu. Zakotwiczył go, nie pozwalając odpłynąć
całkowicie, nie pozwalając się temu poddać.
Wyrwał
się, drgnął, nie potrafił skupić wzroku na twarzy człowieka, który go
zatrzymał. Nie rozpoznał rozmytych rysów, dostrzegł jedynie oczy.
Najintensywniej niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widział, które nie zalane
były błękitem.
— Bucky, prawda? —
spytał ponownie człowiek z niebieskimi, nie zalanymi oczami, który ściskał jego
ramię. — Tak, Bucky, pamiętam. Nie sposób nie pamiętać, to dość specyficzne
imię. Sam musisz przyznać. Nie znam żadnego innego mężczyzny o takim imieniu,
tak naprawdę nie znam nikogo o takim imieniu…
— Za dużo gadasz —
wychrypiał w końcu, rozpoznając mężczyznę, którego poznał kilka dni temu, po
ostatnim incydencie. Przydługie blond włosy, kilkudniowy zarost i wory pod
oczami, jeszcze głębsze niż ostatnim razem. — Steve…
— To zabrzmiało jak
pytanie, więc tak. Steve. — Facet się uśmiechnął, nieco nerwowo. — Rogers —
dodał. — Wszystko w porządku?
— Będzie, jak
zabierzesz tę łapę.
Szarpnął
się, na co Steve puścił go z cichym „Przepraszam, nie chciałem, to moja wina,
ja…”. Dalej nawet nie słuchał.
Matko,
facet miał uścisk jak jakieś chrzanione imadło.
— Bucky! — Obejrzał się, widząc jak
Winifred biegnie w jego stronę, chwytając się za serce. — Chcesz mnie wpędzić
do grobu?! Tyle razy prosiłam cię o to, żebyś tak nie znikał! — W jej głosie
zabrzmiał niemal histeryczna nuta, kiedy zacisnęła palce wokół pustego rękawa
jego kurtki. — Co miałabym zrobić, jeśli coś by ci się stało? Jeśli…
Bucky
miał wrażenie, że „Jeśli ty coś byś zrobił” zawisło niewypowiedziane.
Odwrócił
wzrok.
— Dziękuję, że pan go
zatrzymał — mówiła, ale Bucky nie patrzał w jej stronę. — Dziękuję…
— Żaden problem. —
Niemal słyszał uśmiech w jego grzecznym tonie. — Znam Bucky’ego, poznaliśmy się
niedawno, kilka dni temu. Choć nie znamy się zbyt dobrze, tak naprawdę to
prawie wcale, rozmawialiśmy kilka minut. Dziwiłem się jedynie temu, jak się
przedsta…
— Rodgers, stul się —
rzucił. Naprawdę nie miał ochoty na tę bezsensowną gadaninę.
— Rogers — poprawił
go. — Jak… Carl Rogers, ten psychoterapeuta. Swoją drogą tam go poznałem. Nie
Carla Rogersa, Bucky’ego. U psychoterapeuty, nie u Rogersa. W poczekalni,
znaczy.
Bucky
przewrócił oczami.
— Ja pieprzę, facet,
zamknij się.
Winifred
spojrzała na niego ostrzegawczo, ale Steve w żaden sposób się tym nie przejął,
a jednie znów się uśmiechnął. Jednak tym razem inaczej. Jakby z nutką wstydu,
zażenowania.
— Przepraszam.
Zamykam się. Czasem się zapominam i… mówię.
Winifred
uśmiechnęła się przyjaźnie, przenosząc dłoń na tułów Bucky’ego.
Dopiero
teraz zorientował się, że jego warga znów drży.
— Jeszcze raz panu
dziękuję, ale musimy już jechać. Lepiej, żebym odstawiła go do domu —
powiedziała, na co facet uśmiechnął się szerzej i milej, bez tej rysy wstydu.
— Tylko go
zatrzymałem, to żaden wyczyn. I do zobaczenia później, Bucky — rzucił, odchodząc
w stronę sklepu. — Obiecałeś mi spowiedź!
— Pamiętaj, że nie
jestem tani! — krzyknął jeszcze za nim, sam nie wiedząc dlaczego.
— Pamiętam. Obiecałeś
jednak, że nie zbankrutuję.
Miał
po prostu dziwne wrażenie, że jeszcze nie raz się na niego natknie.
***
W
nocy śniło mu się, że spadał.
Pamiętał
zimny wiatr, pamiętał okowy lodu i biel, biel, w którą się zapadał.
Pamiętał,
że ktoś krzyczał jego imię. Znał ten głos, ale nie potrafił dopasować do niego
twarzy. Widział jedynie oddalającą się plamę błękitu, zabarwianego czerwienią.
Nie
potrafił przywołać całego obrazu. Były tylko strzępy oraz czerń.
Pamiętał
też błękit, jarzący lazur, który zdążyłby pochłonąć wszystko, gdyby tylko się
nie obudził.
Poderwał
się, siadając na materacu. Skulił się, zgiął w pół, zakrył dłonią pusty bark
wyuczonym gestem, starając się ochronić każdą ze swoich słabych stron, które
ktoś mógłby spróbować wykorzystać. Nie wiedział kto i dlaczego, ale czuł, że ktoś lub coś może
spróbować go dopaść i to już niedługo.
Opadł
z powrotem na materac, odgarniając włosy z twarzy i wypuścił ciężko powietrze.
Wiedział, że tę nockę ma już z głowy. Jak zresztą kilka poprzednich. Od incydentu znad klifu nie przespał
spokojnie dłużej niż kilka godzin i został rannym ptaszkiem, będącym na nogach
grubo przed świtem. Nienawidził tego i chciałby wyspać się choć raz, pierwszy
raz od lat. Ostatni raz spał do południa jeszcze przed tym, jak się zaciągnął.
Potem wiecznie niedosypiał i zrywanie się z łóżka skoro świt weszło mu w nawyk.
A
nie, wróć, był przecież w śpiączce. Wtedy wyspał się za wszystkie lata. Ponoć.
Szkoda, że jakoś tego nie pamiętał.
Zerknął
na elektroniczny zegar stojący na szafce obok łóżka, na te drwiące z niego
niebieskie cyfry, a potem na pustą szklankę stojącą obok. Dźwignął się z łóżka,
podpierając prawą rękę o szafkę, a potem przeciągnął się, przeklinając pod
nosem na kolejną pobudkę o czwartej nad ranem… Nie, o chrzanionej czwartej
w nocy.
Suszyło
go jak diabli, więc miał do wyboru albo długą podróż do kuchni, albo kranówkę z
łazienkowego zlewu. Chwycił więc stojącą na szafce szklankę i ruszył do
łazianki, uznając wybór za oczywisty. Ostatnim, na co miał teraz ochotę, było
wleczenie się na dół, by wypić łyk wody.
Wchodząc
do łazienki, nie kłopotał się zapalaniem światła. Roleta w oknie była zwinięta,
niemal nigdy jej nie zasłaniał, nie czuł takiej potrzeby. Wiedział już, że nikt
nie będzie próbował go zastrzelić, kiedy będzie mył zęby. Kto miałby marnować
kule na byle wariata?
Odkręcając
kran, odruchowo zerknął w zawieszone nad umywalką lustra. Krótkie zerknięcie,
bez skupiania wzroku na czymkolwiek, i tak pozwoliło mu dostrzec ruch za oknem.
Nie.
Pokręcił
głową, zamrugał szybko i zaśmiał się pod nosem, ponieważ nie, tym razem nie
zacznie wariować, nie da się. Nikt nie stoi pod jego oknem. To chrzanione
pierwsze piętro.
Tylko,
że kiedy podniósł wzrok, ktoś cały czas stał za jego pierdolonym oknem na
pierwszym piętrze, za którym nie było nawet żadnego chrzanionego parapetu czy
drzewa.
Wdech.
Zacisnął
powiek, odliczając do dziesięciu.
Wydech.
Otworzył
oczy.
Coś stało się wyraźniejsze,
jakby zbliżyło się do szyby, przycisnęło go niej twarz, spoglądając na niego
jak na zwierzę w klatce. Wyglądało jak dziecko, ale miało ostre, twarde rysy,
jakby wykute z kamienia, jarzącego się topazu, i puste oczy – bez źrenic, bez
tęczówek. Była jedynie biel.
I
błękit. Wypływający z jego oczu, z jego ust, otaczający ciało tego jak mgła.
Obejrzał
się, zaciskając mocniej palce wokół szklanki.
Niczego
tam nie było.
Zanim
zdążył jednak odetchnąć, zaśmiać się nerwowo z tego, że znów dał się oszukać
samemu sobie, coś dotknęło jego barku. Było twarde, zimno jego dotyku
przeszywało go aż do kości, kiedy sunęło po jego ramieniu.
Wypuścił
szklankę z dłoni, słysząc dziecięcy szept obok tuż za sobą.
— Znalazłam
cię.
Zimny
oddech łaskotał jego kark.
— Wszystko
niszczysz.
W
okiennym odbiciu niczego nie było. Widział jedynie rozmazaną taflę lustra i
swoją pobladłą z przerażenia twarz.
— Nie zbliżaj
się do niego. Wszystko psujesz! — głos nabrał gniewnej nuty, wciąż
brzmiąc jednak jak oburzone dziecko.
Zacisnął
dłoń w pięść i uderzył w lustro, wkładając w to całą siłę. Szklana tafla
roztrzaskała się na kawałki, rozcinając jego skórę i zaśmiewając odłamkami
wszystko wokół.
Nie
mógł opanować drżenia warg.
Nie
przeraził go jednak ani widok krwi, ani niknący dziecięcy chichot, czy głosy
rozbudzonych rodziców.
Przeraziła
go dziura, jaką w ścianie pozostawiła jego pięść.
***
— Nie pomogę ci,
jeśli będziesz milczeć, James.
Z
uporem wpatrywał się w swoją zaciśniętą pięść, na której nie było nawet śladu
najmniejszego zadrapania.
Powinny
tam być.
— Porozmawiasz ze
mną?
Powinien
krwawić.
A w
jego pieprzonej ścianie powinna znajdować się dziura, jednak rano już jej tam
nie było.
— Mówiłem, że nazywam
się Bucky.
Broussard
uśmiechnął się, spoglądając na niego znad okularów.
—Wybacz. Więc, Bucky,
powiesz mi co się stało?
Objął
talię ramieniem, zawzięcie wpatrując się w bąbelki powietrza w akwarium
stojącym na przeciwnej ścianie.
Lubił
to akwarium. Przynajmniej nie musiał patrzeć na Broussarda.
— Nie chcę o tym
rozmawiać.
— Rozumiem. Wiem, że
wiele widziałeś. Czujesz zapewne, że jeśli tylko otworzysz usta, koszmar może
wrócić — mówił, ściągając okulary. — Jednak…
Bucky
drgnął.
Miał
jakieś pieprzone deja vu, czuł, że kiedyś już odbyli tę rozmowę. W innym
miejscu, jako nie oni, jednak wiedział, że już słyszał te słowa, i że nie są to
tylko jego urojenia.
Spojrzał
na trzymany przez Broussarda dziennik, na jego skórzaną czerwoną okładkę i
ściągnął brwi.
Przecież
to…
— Powiedz mi, proszę,
Bucky, czy stosujesz się do moich zaleceń?
— Co? — spytał
głucho, starając się dostrzec zakryty przez palce Broussarda czarny grawer na
okładce dziennika.
— Czy dawkujesz leki
tak, jak cię poinstruowałem?
Dwie
niebieskie, po kwadransie żółta. Powtarzać trzy razy dziennie, po posiłku.
Och…
Szlag
by to. Już od kilu dni zapominał o żółtych.
***
Pozostaje pytanie, czy otoczenie, które Bucky widzi i doznania, które go prześladują, są wytwarzane przez jego chory umysł, czy jednak działa zewnętrzny czynnik, w tym wypadku chyba Kobik. Strasznie spodobało mi się to, że pojawiła się nadmiarowa siła (o ile można to tak nazwać), a do tego znane chyba wszystkim słowa wypowiedziane przez pana doktora, co pozwala przypuszczać, że ktoś manipuluje Bucky'm siłami nadprzyrodzonymi, a niemalże za chwilę mamy delikatną sugestię, że to mógł być kolejny wytwór jego umysłu, bo nie stosuje się do zaleceń ów pana doktora. Ot, przecież ściana mogła być w nie najlepszym stanie i nawet delikatne pchnięcie spowodowałoby wyżłobienie sporych rozmiarów dziury. Ach, i jeszcze Steve. Mało danych, ale chyba ChAD to jego drugie imię, co?
OdpowiedzUsuńNieoczywistość. Coś, co lubię bardzo.
Także uwielbiam takie nieoczywiste zagrywki <3 Motyw siły i innych potencjalnych zdolności Bucky'ego pojawi się jeszcze nie raz i doprowadzi do tego, że Bucky postanowi przetestować swój czynnik regeneracyjny. Przekonamy się czy skutecznie.
UsuńA Steve'a będzie więcej i to już w następnej części, która pojawi się zdecydowanie szybciej niż ta. W jego przypadku sprawa także (przynajmniej taką mam nadzieję) nie będzie taka prosta i oczywista.
Serdecznie dziękuję za komentarz!
Kto mu zagiął rzeczywistość?! Ha i romantyczne będzie gdy okaże się, że siła przyjaźni (a może czegoś więcej xD) Bucky'ego i Steve'a będzie w stanie zniszczyć tę iluzję!
OdpowiedzUsuńA co, jeśli Steve także jest iluzją :P? Wiesz, ten intensywny błękit jego oczy bez zielonych plamek...
UsuńTo Bucky zrobi wszystko by odnaleźć Steve gdy o nim sobie przypomni xD
UsuńA jeśli prawdziwy Steve, ten Kapitan Ameryka, naprawdę nigdy nie istniał? Któż to wie.
UsuńPrzestanę Cię lubić :(
Usuń