Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy (3/?)

***
Przez kolejne kilka dni nie wydarzyło się zupełnie nic niezwykłego. Wręcz przeciwnie, wszystko wydawało się podręcznikowo normalne i zwykłe.

I to niepokoiło go najbardziej.

 Nie lubił, kiedy tak było. Nie lubił tej ciszy przed burzą, bo po każdej dobrej chwili, przychodziły te złe. Zawsze, za każdym razem. Dlatego nie potrafił cieszyć się tymi lepszymi chwilami, wiecznie myśląc o tym, że za chwilę, za krótki moment może wydarzyć się coś, co wszystko zniszczy.
A ludzie znów będą mówić za jego plecami, znów będą nazywać go wariatem, świrem, psychopatą… Słyszał różne rzeczy na swój temat, odprowadzające go szepty, ale nie przejmował się tym zbytnio. Wiedział jak jest naprawdę, wiedział, że nie zwariował. Ludzie też musieli to widzieć, ale nie chcieli tego zobaczyć.

Ale to był ich problem, nie jego. Jego problemem było jedynie to, że od czasu ostatniego incydentu, rodzice wręcz nie spuszczali go z oczu. Mało brakowało, a znów musiałby zacząć chodzić wszędzie, trzymając się maminej spódnicy. Rozumiał ich lęk, rozumiał go doskonale, ale to nie znaczyło, że nie mógł czuć się tym wszystkim podirytowany. Na Boga, był dorosłym mężczyzną, nie dzieckiem! Wystarczająco poniżające dla niego były te wszystkie momenty, w których zmuszony był prosić kogoś o pomoc przy zwykłych, codziennych czynnościach. Przy zapinaniu głupich guzików koszuli, przy wiązaniu włosów, zmienianiu opatrunków, a czasem nawet przy krojeniu jedzenia czy odkręceniu cholernej butelki, której sam nie mógł sobie przytrzymać. Nie raz musiał prosić którąś z młodszych sióstr o odkręcenie butelki czy pomoc w zawiązaniu jednej z niewielu wiązanych par butów, których nie wyrzucił. Czy jest coś bardziej żenującego? Owszem, jest, wiele rzeczy. Kiedy wrócił do domu, był tak obolały, załamany tym wszystkim i zajęty użalaniem się nad sobą, że całymi dniami nie ruszał się z łóżka. Nie chciał jeść, nie mył się i jedynym, co robił, było wyżywanie się na każdym, kto spróbował mu pomóc. Nie był to zbyt miły okres w jego życiu, wielu ludzi miało go wtedy serdecznie dość i zwyczajnie odeszło, ale dzięki temu przekonał się chociaż kto jest jego prawdziwym przyjacielem.
Pamiętał też dzień, kiedy swoim narzekaniem, wielkim fochem i prychaniem na każdą prośbę czy upomnienie, przelał czarę goryczy. Ojciec wyciągnął go wtedy z łóżka i nie zwracając uwagi na jego protesty, zaciągnął do łazienki i wsadził pod prysznic. Bez tracenia czasu na to, aż się rozbierze, czy aż woda zrobi się ciepła. I tamten lodowaty prysznic go otrzeźwił. Pamiętał, że się wtedy rozpłakał. Nie pamiętał dlaczego, z jakiego powodu, co wtedy mówił, ale pamiętał, że siedział wtedy pod prysznicem i płakał jak dziecko, prosząc, żeby mu wybaczyli, i obiecując, że się poprawi.

Nie poprawił. 

Z czasem było tylko gorzej. Nie robił tego celowo, naprawdę nie. Zwyczajnie czasem nie potrafił poradzić sobie z samym sobą, z tym natłokiem emocji, uciekającymi wspomnieniami i myślami o tym, jak beznadziejne stało się jego życie. Miał dwadzieścia siedem lat, był popieprzonym kaleką bez pracy i możliwości, a rytm jego życia wyznaczały kolejne wizyty u psychiatry, kolorowe kapsułki i nawroty… jego stanów
Jasne, wiedział, że miał całkiem sporo szczęścia. Po pierwsze – przeżył. Po drugie – jego rodzice wszystkim się zajęli i ułatwili mu wszystko, jak tylko byli w stanie. Wymówili wynajem jego mieszkania, przetransportowali jego rzeczy, chowając z jego pola widzenia te, których widok mógł go zdenerwować, a nawet przenieśli jego stare rzeczy do ich sypialni, która jako jedyna miała dostęp do osobnej łazienki, samemu przenosząc się do jego dawnego pokoju. Był im za to wdzięczny jak diabli, ponieważ od czasu wypadku ogarnianie się zajmowało mu nieco więcej czasu. Potrzebował też jeszcze więcej prywatności niż dawniej, nie chcąc, by ktoś przypadkiem oglądał jego blizny i krótki kikut, który pozostał mu lewej ręce. 
To zdecydowanie nie był piękny widok i nie chciał się nim z nikim dzielić. Sam nie wiedział nawet jak udało mu uniknąć pokazania tego ramienia mamie przez tak długi czas. Kiedy już wrócił do domu, prosił ojca o to, by pomógł mu ze zmianą opatrunku albo próbował robić to sam. Co, mówiąc szczerze, nie wychodziło mu zbyt dobrze. Wręcz przeciwnie, był w tym do dupy. Ale lepsze to niż obrzydzanie życia własnej matce, prawda? Znaczy, obrzydzanie go bardziej niż i tak to robił. Nie oszukiwał się i wiedział, że niańczenie swojego niemal trzydziestoletniego syna nie było raczej jej wymarzonym czasem na spędzanie czasu. Kiedy mu się pogorszyło i zaczął sprawiać… większe problemy, zrezygnowała nawet z pracy, by częściej mieć go na oku. Wiedziała przecież doskonale, że nie czułby się dobrze w obecności kogoś obcego. Dlatego spędzała z nim sporo czasu, choć mniej niż na początku. Często zabierała go ze sobą nawet na zakupy – czego, swoją drogą, Buck nie znosił – żeby nie spuszczać go z oka, jeśli nie jest to konieczne.

— Naprawdę potrzebne jest ci to wszystko, mama? — niemal zajęczał, ze znużeniem śledząc żądny pozastawianych, sklepowych półek. — Chodzimy od godzin

Spojrzała na niego przez moment, ledwo podnosząc wzrok znad jednej z paczek makaronu, wczytana w jej skład.

— Jesteśmy tu od niecałego kwadransa, Bucky — odpowiedziała spokojnie. — I tak, potrzebujemy jedzenia, więc nie grymaś, proszę. Jesteś już duży.

Prychnął, spoglądając na nią bykiem. 

— Nic dziwnego, że jestem. Mam dwadzieścia siedem lat.

— Dwadzieścia sześć i pół — poprawiła go, odkładając na półkę jeden z makaronów. — Nie postarzaj się, słońce. I nie garb się tak — dodała jeszcze, spoglądając na niego wpół karcącym, wpół rozbawionym wzrokiem.

— Bardzo zabawne — parsknął, obejmując się w pasie prawą ręką.

Bóg mu świadkiem, że tęsknił za możliwością krzyżowania ramion na piersi. Nie była to potrzeba wielkiej wagi, ale hej, to tylko uwypukliłoby jego oburzenie, prawda? A miał do niego prawo, temu nikt nie zaprzeczy. 
Tylko Winifred tego nie rozumiała, dlatego uśmiechała się pod nosem spoglądając na niego. Drwiła z niego? Drwiła. Jego własna matka zamiast się przejąć, postanowiła go jeszcze dobić?

Nie. Stop.

Nie ma nawet prawa myśleć o niej w ten sposób, nie była jak te wszystkie sępy, które wodziły za nim wzrokiem, by rozerwać go na kawałki, by się pożywić, by zyskać nowe powody do mówienia o nim za jego plecami. Nie był głupi, wiedział, że tak jest i niczyje zapewnienia, że się myli, że nie ma racji, że przesadza, tego nie zmienią.
Wiedział swoje i nikt go nie oszuka.

— Kochanie

Spojrzała wprost na niego w sposób, w który tylko ona potrafiła patrzeć. W sposób, w który patrzyła na niego od dziecka, gdy tylko dostrzegała, że coś jest nie tak, a on miał ochotę uciec spojrzeniem, odwrócić wzrok, nie dostrzegać tego, co jeszcze dostrzegł w jej oczach.
Niebieski, jarzący błysk pozostał jednak nieznośnie, nierealnie realny. 

Wdech.

Opuścił głowę, zacisnął powieki. 

Wydech.

Podniósł wzrok, spojrzał jej w oczy, ale zdążyło minąć zaledwie kilka sekund, nim znów zacisnął powieki w panice, starając się nie dopuścić do siebie obrazu błękitu, jarzącego lazuru zalewającego jej twarz, wylewającego się z oczu i wypalającego twarz.
Czuł jak jego szczęka zaczyna drżeć.

Wdech.

Spojrzał w górę.
Jakiś cień przemknął po suficie. 

Wydech.

— Muszę się przewietrzyć — rzucił, niemal słysząc stukot swoich zębów, czując drżenie szczeki.

Nie zdążył wykonać nawet kroku, zanim Winifred nie zacisnęła palców wokół jego prawego ramienia.
Drgnął, z trudem powstrzymując się przed obroną. Gdyby nie była to ona, uderzyłby ją. 

— Bucky. 

Z ociągnięciem spojrzał na nią, spojrzał na jej twarz, bojąc się tego, co może ujrzeć. 
Błękit zniknął. 

Czuł na sobie wzrok ludzi.

— Bucky, słońce, odłożę zakupy i pojedziemy do domu. — Uśmiechnęła się. — Zrobię je kiedy indziej.

Pokręcił głową.

— Nie zrobię niczego głupiego, obiecuję. Muszę… — Czuł na sobie wzrok ludzi, pomimo tego, że w alejce nie było nikogo prócz nich. — Muszę po prostu stąd wyjść. Pójdę prosto do samochodu, obiecuję. — Spojrzał na nią, z całych sił starając pokazać jej, że jest dobrze, że może mu zaufać, że naprawdę to zrobi. — Masz manualną skrzynię biegów, więc nie ma bata, żebym mógł coś zrobić. — Uśmiechnął się, czując jak poluźnia uścisk. 

Widział, że nie jest przekonana. 
I naprawdę się temu nie dziwił, sam też by nie był na jej miejscu.

— Nie. — Pokręciła głową. — Przykro mi kochanie, ale za bardzo się o ciebie martwię. Pojedziemy do domu, widzę, że źle się czujesz — mówiła, a błękit wypływał jej z kącików jak krew.

Wyrwał rękę z jej uścisku i kopnął w stojący obok koszyk, przesuwając go z drogi, kiedy szybkim krokiem ruszył w stronę wyjścia. 

Wdech.

Przepchnął się wśród ludzi stojących w kolejce i niemal biegł.

— Bucky!

Wydech.

Stukanie zębów, drżenie szczęki niemal rozsadzało mu czaszkę.
Twarze mijanych ludzi zalane były błękitem. Wypływał z kącików ich oczu, z ich nosów, z uszu, płynął w dół ciekły i gęsty jak krew. 

— Wszystko w porządku?

Silny uścisk zatrzymał go w miejscu. Zakotwiczył go, nie pozwalając odpłynąć całkowicie, nie pozwalając się temu poddać.
Wyrwał się, drgnął, nie potrafił skupić wzroku na twarzy człowieka, który go zatrzymał. Nie rozpoznał rozmytych rysów, dostrzegł jedynie oczy. Najintensywniej niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widział, które nie zalane były błękitem.

— Bucky, prawda? — spytał ponownie człowiek z niebieskimi, nie zalanymi oczami, który ściskał jego ramię. — Tak, Bucky, pamiętam. Nie sposób nie pamiętać, to dość specyficzne imię. Sam musisz przyznać. Nie znam żadnego innego mężczyzny o takim imieniu, tak naprawdę nie znam nikogo o takim imieniu…

— Za dużo gadasz — wychrypiał w końcu, rozpoznając mężczyznę, którego poznał kilka dni temu, po ostatnim incydencie. Przydługie blond włosy, kilkudniowy zarost i wory pod oczami, jeszcze głębsze niż ostatnim razem. — Steve…

— To zabrzmiało jak pytanie, więc tak. Steve. — Facet się uśmiechnął, nieco nerwowo. — Rogers — dodał. — Wszystko w porządku?

— Będzie, jak zabierzesz tę łapę. 

Szarpnął się, na co Steve puścił go z cichym „Przepraszam, nie chciałem, to moja wina, ja…”. Dalej nawet nie słuchał.
Matko, facet miał uścisk jak jakieś chrzanione imadło.

— Bucky! — Obejrzał się, widząc jak Winifred biegnie w jego stronę, chwytając się za serce. — Chcesz mnie wpędzić do grobu?! Tyle razy prosiłam cię o to, żebyś tak nie znikał! — W jej głosie zabrzmiał niemal histeryczna nuta, kiedy zacisnęła palce wokół pustego rękawa jego kurtki. — Co miałabym zrobić, jeśli coś by ci się stało? Jeśli…

Bucky miał wrażenie, że „Jeśli ty coś byś zrobił” zawisło niewypowiedziane.
Odwrócił wzrok.

— Dziękuję, że pan go zatrzymał — mówiła, ale Bucky nie patrzał w jej stronę. — Dziękuję…

— Żaden problem. — Niemal słyszał uśmiech w jego grzecznym tonie. — Znam Bucky’ego, poznaliśmy się niedawno, kilka dni temu. Choć nie znamy się zbyt dobrze, tak naprawdę to prawie wcale, rozmawialiśmy kilka minut. Dziwiłem się jedynie temu, jak się przedsta…

— Rodgers, stul się — rzucił. Naprawdę nie miał ochoty na tę bezsensowną gadaninę. 

— Rogers — poprawił go. — Jak… Carl Rogers, ten psychoterapeuta. Swoją drogą tam go poznałem. Nie Carla Rogersa, Bucky’ego. U psychoterapeuty, nie u Rogersa. W poczekalni, znaczy.

Bucky przewrócił oczami.

— Ja pieprzę, facet, zamknij się. 

Winifred spojrzała na niego ostrzegawczo, ale Steve w żaden sposób się tym nie przejął, a jednie znów się uśmiechnął. Jednak tym razem inaczej. Jakby z nutką wstydu, zażenowania.

— Przepraszam. Zamykam się. Czasem się zapominam i… mówię.

Winifred uśmiechnęła się przyjaźnie, przenosząc dłoń na tułów Bucky’ego.
Dopiero teraz zorientował się, że jego warga znów drży.

— Jeszcze raz panu dziękuję, ale musimy już jechać. Lepiej, żebym odstawiła go do domu — powiedziała, na co facet uśmiechnął się szerzej i milej, bez tej rysy wstydu. 

— Tylko go zatrzymałem, to żaden wyczyn. I do zobaczenia później, Bucky — rzucił, odchodząc w stronę sklepu. — Obiecałeś mi spowiedź! 

— Pamiętaj, że nie jestem tani! — krzyknął jeszcze za nim, sam nie wiedząc dlaczego.

— Pamiętam. Obiecałeś jednak, że nie zbankrutuję.

Miał po prostu dziwne wrażenie, że jeszcze nie raz się na niego natknie.

***

W nocy śniło mu się, że spadał. 

Pamiętał zimny wiatr, pamiętał okowy lodu i biel, biel, w którą się zapadał.
Pamiętał, że ktoś krzyczał jego imię. Znał ten głos, ale nie potrafił dopasować do niego twarzy. Widział jedynie oddalającą się plamę błękitu, zabarwianego czerwienią.

Nie potrafił przywołać całego obrazu. Były tylko strzępy oraz czerń. 
Pamiętał też błękit, jarzący lazur, który zdążyłby pochłonąć wszystko, gdyby tylko się nie obudził.

Poderwał się, siadając na materacu. Skulił się, zgiął w pół, zakrył dłonią pusty bark wyuczonym gestem, starając się ochronić każdą ze swoich słabych stron, które ktoś mógłby spróbować wykorzystać. Nie wiedział kto i dlaczego, ale czuł, że ktoś lub coś może spróbować go dopaść i to już niedługo. 
Opadł z powrotem na materac, odgarniając włosy z twarzy i wypuścił ciężko powietrze. Wiedział, że tę nockę ma już z głowy. Jak zresztą kilka poprzednich. Od incydentu znad klifu nie przespał spokojnie dłużej niż kilka godzin i został rannym ptaszkiem, będącym na nogach grubo przed świtem. Nienawidził tego i chciałby wyspać się choć raz, pierwszy raz od lat. Ostatni raz spał do południa jeszcze przed tym, jak się zaciągnął. Potem wiecznie niedosypiał i zrywanie się z łóżka skoro świt weszło mu w nawyk.
A nie, wróć, był przecież w śpiączce. Wtedy wyspał się za wszystkie lata. Ponoć. Szkoda, że jakoś tego nie pamiętał.

Zerknął na elektroniczny zegar stojący na szafce obok łóżka, na te drwiące z niego niebieskie cyfry, a potem na pustą szklankę stojącą obok. Dźwignął się z łóżka, podpierając prawą rękę o szafkę, a potem przeciągnął się, przeklinając pod nosem na kolejną pobudkę o czwartej nad ranem… Nie, o chrzanionej czwartej w nocy.
Suszyło go jak diabli, więc miał do wyboru albo długą podróż do kuchni, albo kranówkę z łazienkowego zlewu. Chwycił więc stojącą na szafce szklankę i ruszył do łazianki, uznając wybór za oczywisty. Ostatnim, na co miał teraz ochotę, było wleczenie się na dół, by wypić łyk wody.

Wchodząc do łazienki, nie kłopotał się zapalaniem światła. Roleta w oknie była zwinięta, niemal nigdy jej nie zasłaniał, nie czuł takiej potrzeby. Wiedział już, że nikt nie będzie próbował go zastrzelić, kiedy będzie mył zęby. Kto miałby marnować kule na byle wariata? 
Odkręcając kran, odruchowo zerknął w zawieszone nad umywalką lustra. Krótkie zerknięcie, bez skupiania wzroku na czymkolwiek, i tak pozwoliło mu dostrzec ruch za oknem. 

Nie.

Pokręcił głową, zamrugał szybko i zaśmiał się pod nosem, ponieważ nie, tym razem nie zacznie wariować, nie da się. Nikt nie stoi pod jego oknem. To chrzanione pierwsze piętro.

Tylko, że kiedy podniósł wzrok, ktoś cały czas stał za jego pierdolonym oknem na pierwszym piętrze, za którym nie było nawet żadnego chrzanionego parapetu czy drzewa.  

Wdech.

Zacisnął powiek, odliczając do dziesięciu.

Wydech. 

Otworzył oczy.

Coś stało się wyraźniejsze, jakby zbliżyło się do szyby, przycisnęło go niej twarz, spoglądając na niego jak na zwierzę w klatce. Wyglądało jak dziecko, ale miało ostre, twarde rysy, jakby wykute z kamienia, jarzącego się topazu, i puste oczy – bez źrenic, bez tęczówek. Była jedynie biel.
I błękit. Wypływający z jego oczu, z jego ust, otaczający ciało tego jak mgła.

Obejrzał się, zaciskając mocniej palce wokół szklanki.

Niczego tam nie było.

Zanim zdążył jednak odetchnąć, zaśmiać się nerwowo z tego, że znów dał się oszukać samemu sobie, coś dotknęło jego barku. Było twarde, zimno jego dotyku przeszywało go aż do kości, kiedy sunęło po jego ramieniu.
Wypuścił szklankę z dłoni, słysząc dziecięcy szept obok tuż za sobą.

— Znalazłam cię.

Zimny oddech łaskotał jego kark.

— Wszystko niszczysz.

W okiennym odbiciu niczego nie było. Widział jedynie rozmazaną taflę lustra i swoją pobladłą z przerażenia twarz.

— Nie zbliżaj się do niego. Wszystko psujesz! — głos nabrał gniewnej nuty, wciąż brzmiąc jednak jak oburzone dziecko. 

Zacisnął dłoń w pięść i uderzył w lustro, wkładając w to całą siłę. Szklana tafla roztrzaskała się na kawałki, rozcinając jego skórę i zaśmiewając odłamkami wszystko wokół.

Nie mógł opanować drżenia warg.

Nie przeraził go jednak ani widok krwi, ani niknący dziecięcy chichot, czy głosy rozbudzonych rodziców. 

Przeraziła go dziura, jaką w ścianie pozostawiła jego pięść.

***
— Nie pomogę ci, jeśli będziesz milczeć, James. 

Z uporem wpatrywał się w swoją zaciśniętą pięść, na której nie było nawet śladu najmniejszego zadrapania. 
Powinny tam być. 

— Porozmawiasz ze mną?

Powinien krwawić.
A w jego pieprzonej ścianie powinna znajdować się dziura, jednak rano już jej tam nie było.

— Mówiłem, że nazywam się Bucky.

Broussard uśmiechnął się, spoglądając na niego znad okularów. 

—Wybacz. Więc, Bucky, powiesz mi co się stało? 

Objął talię ramieniem, zawzięcie wpatrując się w bąbelki powietrza w akwarium stojącym na przeciwnej ścianie.
Lubił to akwarium. Przynajmniej nie musiał patrzeć na Broussarda.

— Nie chcę o tym rozmawiać.

— Rozumiem. Wiem, że wiele widziałeś. Czujesz zapewne, że jeśli tylko otworzysz usta, koszmar może wrócić — mówił, ściągając okulary. — Jednak…

Bucky drgnął.
Miał jakieś pieprzone deja vu, czuł, że kiedyś już odbyli tę rozmowę. W innym miejscu, jako nie oni, jednak wiedział, że już słyszał te słowa, i że nie są to tylko jego urojenia.

Spojrzał na trzymany przez Broussarda dziennik, na jego skórzaną czerwoną okładkę i ściągnął brwi.
Przecież to…

— Powiedz mi, proszę, Bucky, czy stosujesz się do moich zaleceń?

— Co? — spytał głucho, starając się dostrzec zakryty przez palce Broussarda czarny grawer na okładce dziennika.

— Czy dawkujesz leki tak, jak cię poinstruowałem?

Dwie niebieskie, po kwadransie żółta. Powtarzać trzy razy dziennie, po posiłku. 

Och…
Szlag by to. Już od kilu dni zapominał o żółtych.

***

Komentarze

  1. Pozostaje pytanie, czy otoczenie, które Bucky widzi i doznania, które go prześladują, są wytwarzane przez jego chory umysł, czy jednak działa zewnętrzny czynnik, w tym wypadku chyba Kobik. Strasznie spodobało mi się to, że pojawiła się nadmiarowa siła (o ile można to tak nazwać), a do tego znane chyba wszystkim słowa wypowiedziane przez pana doktora, co pozwala przypuszczać, że ktoś manipuluje Bucky'm siłami nadprzyrodzonymi, a niemalże za chwilę mamy delikatną sugestię, że to mógł być kolejny wytwór jego umysłu, bo nie stosuje się do zaleceń ów pana doktora. Ot, przecież ściana mogła być w nie najlepszym stanie i nawet delikatne pchnięcie spowodowałoby wyżłobienie sporych rozmiarów dziury. Ach, i jeszcze Steve. Mało danych, ale chyba ChAD to jego drugie imię, co?
    Nieoczywistość. Coś, co lubię bardzo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Także uwielbiam takie nieoczywiste zagrywki <3 Motyw siły i innych potencjalnych zdolności Bucky'ego pojawi się jeszcze nie raz i doprowadzi do tego, że Bucky postanowi przetestować swój czynnik regeneracyjny. Przekonamy się czy skutecznie.
      A Steve'a będzie więcej i to już w następnej części, która pojawi się zdecydowanie szybciej niż ta. W jego przypadku sprawa także (przynajmniej taką mam nadzieję) nie będzie taka prosta i oczywista.
      Serdecznie dziękuję za komentarz!

      Usuń
  2. Kto mu zagiął rzeczywistość?! Ha i romantyczne będzie gdy okaże się, że siła przyjaźni (a może czegoś więcej xD) Bucky'ego i Steve'a będzie w stanie zniszczyć tę iluzję!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A co, jeśli Steve także jest iluzją :P? Wiesz, ten intensywny błękit jego oczy bez zielonych plamek...

      Usuń
    2. To Bucky zrobi wszystko by odnaleźć Steve gdy o nim sobie przypomni xD

      Usuń
    3. A jeśli prawdziwy Steve, ten Kapitan Ameryka, naprawdę nigdy nie istniał? Któż to wie.

      Usuń
    4. Przestanę Cię lubić :(

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (10/?)

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (9/?)

Farba