Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy (1/?)

N:  Jest to druga miniaturka (po „Zavzedce”) niezwiązana z żadnym z wyzwań. I wbrew pozorom, tekst to tak naprawdę nie AU, przynajmniej nie do końca. 

Jeśli pomysł nie przypadnie wam do gustu, dajcie znać, a zajmę się innymi tekstami :)

***
Nazywasz się James Barnes.

Bucky przemył twarz zimną wodą, spoglądając na swoje odbicie w tafli zawieszonego nad umywalką lustra.  

Masz dwadzieścia siedem lat.

Przeczesał rozczapierzonymi palcami roztrzepane włosy, zmierzył krytycznym spojrzeniem swoje odbicie, i wyszedł z łazienki, przejeżdżając dłonią po nieogolonym policzku.

Był żałosny, nie dało się ukryć. 
Miał dwadzieścia siedem lat, nie miał pracy, a miał za to problemy natury psychicznej, które zmusiły go do powrotu do domu rodzinnego. Kochał swoją rodzinę, jasne, że tak, ale nie dało się ukryć, że było to nieco żałosne. 
Czuł się też winny. Choć nie, nie też, a zwłaszcza. Zdawał sobie sprawę z tego, że jest ciężarem i niczym więcej. Nie chodziło już nawet tylko o to, że nie potrafił normalnie funkcjonować bez ton leków, które brał każdego dnia, a także o to, że nawet nie potrafił się nawet sam ubrać. Nie zawiąże butów, nie zaponie guzików koszuli. 
Wszystko przez tę cholerną rękę. Której nie miał. Już nie.
Wiedział… Mówili mu, że stracił ją na jednej z misji, podczas swojej drugiej tury. 
Nie pamiętał tego, zupełnie nie, ale nie miał przecież powodów, by nie wierzyć swojej rodzinie, prawda? Jego mama płakała, mówiąc mu o wypadku, o minie przez którą stracił ramię, po którym pozostał mu tylko pusty, lewy bark. To było… Czuł, że to nie były jego wspomnienia, że to nie było tak, ale okazało się to być tylko jego urojeniami. Miał ich wiele, ale leki, które przypisał mu doktor Broussard nieco je przystopowały.

— Bucky, słońce, mógłbyś tutaj zejść, proszę?

Zamrugał szybko, słysząc głos Winifred dobiegający z dołu, najpewniej z kuchni. 
Miała mocny, donośny, ale ciepły głos. Nigdy go nie podnosiła, nie krzyczała na żadne ze swoich dzieci, choć nie raz były ku temu powody. Zawsze spokojnie tłumaczyła, używała argumentów potrafiących dotrzeć nawet do najmłodszego z jej dzieci, z czasem traktowała je wręcz jak dorosłych, wierząc, że wzajemny szacunek jest najważniejszy. I cóż, żadne z jej dzieci nie wyrosło na kryminalistę, nie sprawiało większych problemów.
Przynajmniej do czasu. Po incydencie Bucky zaczął się z tego wyłamywać. I nie mógł nie zauważyć siwych włosów i zmarszczek, których dorobiła się przez niego jego ma.

Westchnął, przetarł twarz dłonią – czasem wciąż miewał wrażenie, że czuje też dotyk drugiej dłoni - zimniejszej, twardszej, niemal wykutej z metalu – a potem wyszedł z sypialni, zamykając drzwi na klucz, który wrzucił do kieszeni bluzy. 
Podpierając się najpierw ściany, a potem barierki zszedł na dół, kierując się do kuchni. Czasem wciąż gubił się w tym domu, choć nie wiedział dlaczego. Przecież się tutaj wychował. Powinien znać ten dom jak własną kieszeń, prawda? Bywały jednak momenty, w których miewał wrażenie, że coś jest nie tak, że meble stały w innych miejscach, że drobiazgi poustawiane były inaczej, że odcień ścian zdawał się być odmienny od tego, na który akurat patrzył. 
Oparł się lewym bokiem o framugę drzwi, spoglądając wyczekująco na zawzięcie szukającą czegoś po szafkach mamę, która zdawała się go nie zauważyć.

— Więc? — spytał wreszcie, unosząc wyczekująco brew.

Winifred niemal podskoczyła z zaskoczenia, łapiąc się za serce. Odwróciła się gwałtownie, uderzając biodrem o blat kuchennej szafki, i spojrzała na syna z lekkim urazem.

— Bucky, chcesz wpędzić starą matkę do grobu?

— Nie jesteś stara. — Uśmiechnął się przymilnie. — Wciąż jesteś gorąca.

Cóż, mówił prawdę. Jego ma urodziła go młodo, mając zaledwie dziewiętnaście lat i wciąż była urodziwą kobietą z ogromnym urokiem, który odziedziczyły po niej córki. 

—Nie próbuj się podchlebiać, słońce, i tak niczego tym nie osiągniesz. — Uśmiechnęła się. — I nie skradaj się tak proszę.

— Skoro ci to przeszkadza, możesz rozważyć pomysł Beccy — zauważył z przekąsem.

Spojrzała na niego proszącym wzrokiem.

— Nie kupię ci obroży z dzwonkiem. Samego dzwonka również nie — dodała, widząc, że szykuje się do tego, by coś wtrącić. — Proszę cię po prostu o to, żebyś się tak nie zakradał — mówiła, wycierając dłonie w podniesiony z szafki kuchenny ręcznik, który odłożyła na miejsce, podchodząc bliżej syna. — Jesteś w domu, Bucky. Jesteś bezpieczny, pamiętaj o tym. — Pogładziła jego ramię, uśmiechając się przy tym.

Odpowiedział jej tym samym, starając się zignorować to, jak tembr jej głosu zadrgał. Miała w głosie coś dziwnego, jakby… jakby drzazgi, ale zignorował to, zignorował, wiedząc, że jeśli za bardzo się tym przejmie, może zaprzepaścić wszystkie swoje postępy. 

— Wiem — powiedział tylko. — Wiem, wszystko jest w porządku, mama. Naprawdę. — Starał się zabrzmieć tak przekonująco jak tylko potrafił. Widząc jednak, że jej to nie przekonało, postanowił zmienić temat. — Ale chyba nie ściągnęłaś mnie tutaj po to, żebym prawił ci komplementy, co? — zażartował, na co ta pokręciła głową.

— Odbierzecie Kim z lekcji baletu.

Ściągnął brwi.

— Chwila, jacy "my"?

— Ty i Ida — wyjaśniła.

— Przecież Ida jest dorosła — zaprotestował. — Nie może pojechać sama? Wiem, że chcesz, żebym wyszedł do ludzi, ale proszę cię, wymyśl następnym razem coś lepszego, co? Bo wybacz, ale samochodu to ja i tak już nie poprowadzę — parsknął.

Zdziwił się, widząc jak Winifred na niego patrzy.

— Kochanie… — zaczęła, a potem przerwała na moment, starając się jak najlepiej dobrać słowa. — Ida ledwo skończyła szesnaście lat i niedawno odebrała prawo jazdy. Nie jest dorosła. 

Zacisnął palce na framudze drzwi, opuszczając głowę tak, by włosy mogły zasłonić jego twarz.

Dlaczego znowu… Dlaczego znowu wszystko mieszał? Dlaczego nic znów nie trzymało się dla niego kupy? 
Brał leki, brał je regularnie, stawiał się na każdej wizycie u doktora Broussarda, więc dlaczego, do cholery, to wszystko znów wracało? 

Znowu miał wrażenie, że wszystko jest nie tak. Zupełnie nie tak.

Zacisnął powieki, powtarzając w myślach wyuczoną formułkę:

Nazywasz się James Barnes.

Masz dwadzieścia siedem lat.

Miał dwadzieścia siedem lat. Dorastał, starzał się. Dlaczego więc czasem miał wrażenie, że niektóre rzeczy pozostawały zupełnie takie same, choć nie powinny? Mijały lata, lata, które zlewały się dla niego w jedną całość, znaną głównie z opowieści innych – jakby to nie było jego życie, jakby kazano żyć mu życiem kogoś innego… – ale niektóre rzecz zdawały się pozostawać zupełnie takie same. 
Czasem miał wrażenie, że drzewa mimo upływu lat pozostawały takie same, jak na zdjęciach z rodzinnych albumów. Tak samo jak obecni na nich ludzie. Wszyscy wydawali się być tacy sami.

Czyżby naprawdę oszalał przez to wszystko?

— Bucky, słońce? Mam zadzwonić do doktora Broussarda?

Pokręcił przecząco głową.

— Nie, nie. Wszystko jest w porządku. Naprawdę. — Uśmiechnął się. — I tak spotykam się z nim jutro, więc… Jakoś dotrwamy — dodał i machnął lekceważąco dłonią, choć doskonale wiedział, że jej tym nie przekona. 

Winifred Barnes zdecydowanie nie była naiwną ani głupią kobietą, by nabrać się na tak żałosną wymówkę.

— Jesteś pewien? — Spojrzała na niego sceptycznie.

— Ta, ta jestem. Miałem po prostu moment… zamroczenia. Jest dobrze, mama — dodał, a potem odchylił się i krzyknął: — Pulpecie, rusz tyłek i złaź na dół! Trzeba odebrać Krasnala!

Winifred spojrzała na syna proszącym wzrokiem, gdy z piętra dobiegło ją pełne pretensji „Mamo!”, i trzepnęła go w ramię, ale uśmiechnęła się do niego z czułością, bo wiedziała ile go to kosztuje. 
Chciała tylko by był szczęśliwy. 

/Wszyscy chcieli. Dlatego tutaj są.
***
Bucky znudzonym wzrokiem śledził wolno przesuwające się za oknem widoki. Znał Firehaven od podszewki, znał każdy zaułek, każdą dzielnicę i każdy, nawet najbardziej podły bar. A było ich zaskakująco dużo jak na tak niezbyt wielkie miasto. 
Kurczowo zacisnął palce na uchwycie drzwi, kiedy Ida wymusiła pierwszeństwo, ostro wchodząc w zakręt.

— Przeżyłem wybuch pieprzonej miny i nie chcę zginąć w drodze na balet — stęknął. Może nawet nieco zbyt żałośnie, bo Ida tylko się zaśmiała. 

— Nie zginiesz. Mama zabiłaby mnie za skasowanie samochodu.

— Za skasowanie samochodu? Poważnie? A nie za skasowanie swojego pierworodnego, jedynego syna? — Spojrzał na nią spode łba, pokazując swoje oburzenie. — Grabisz sobie, Klopsie.

Teraz to ona spojrzała na niego z oburzeniem, wydymając dolną wargę.

— Przestań mnie tak nazywać.

Zaśmiał się tylko w odpowiedzi. Wiedział, że Ida tak naprawdę nie jest na niego zła. Nie obrażał jej, nie wytykał jej wagi – Idy nie było ani za dużo, ani za mało, więc nawet nie byłoby jej czego wytykać. Nie, żeby w ogóle zniżył się do takiego poziomu. Wypominał jej raczej pewną sytuację z dzieciństwa, kiedy to mała Ida weszła na kolana ich papy – George’a, i niczym nieskrępowana zaczęła jeść rękoma przyniesionego przez babkę klopsa, brudząc przy tym nie tylko dłonie i twarz, ale też wszystko wokół. 
A Bucky był jej starszym, podłym bratem i lubił jej to wypominać.

— Och, przecież wiesz, że cię kocham… I, o mój Boże, uważaj na cholerny autobus! — wrzasnął, wbijając palce mocniej na uchwycie, i zacisnął powieki, kiedy Ida zaparkowała na wysokim krawężniku. Ostrożnie uchylił najpierw jedną powiekę, potem drugą, a następnie otworzył usta, by jednak po chwili je zamknąć. Powtórzył to kilka razy, przypominając przy tym pewnie wyrzuconą z wody rybę, aż wreszcie wyciągnął dłoń w jej stronę, mówiąc: — Nie wiem jakim, kurwa, cudem udało ci się dostać papier już za piątym razem, ale oddawaj kluczyki. To zwiększy nasze szanse na przeżycie — dodał, kiedy ta cisnęła kluczykami w jego stronę, rzucając butnie:

— To twoja wina, zestresowałeś mnie.

Parsknął, odpinając pas.

— Zapamiętam, żeby następnym razem pozwolić wjechać ci w tyłek autobusu. Może to cię nie zestresuje. A teraz wypad z samochodu — rzucił jeszcze, wysiadając i zatrzaskując za sobą drzwi. Oparł się o bok samochodu w taki sposób, by brak ramienia jak najmniej rzucał się w oczy, i zamykając samochód wrzucił kluczyki do kieszeni bluzy, by móc wyciągnąć telefon. — Zadzwonię do Raymonda. Odstawi was i cztery koła do domu.

Niemal zdrętwiał, słysząc za sobą:

— Ja mogę to zrobić jeśli chcesz.

Zerknął za siebie przez jedyne ramię, które mu pozostało, spoglądając na stojącą niedaleko Gretchen.
Z Gretchen Zeller poznali się dobre kilkanaście lat temu, kiedy Bucky wylądował w gabinecie jej ojca z masą siniaków, zadrapań i wymagających szycia ran. No i ze złamaną ręką, ale to drobny szczegół. Od razu przypadli sobie do gustu i na następne lata zostali niemal nierozłączną parą. Nie w tym romantycznym sensie, zupełnie nie. Razem grali w paintball, w kosza, razem wymykali się na imprezy i jeździli pod namiot. Oboje mieli swoje szczeniackie zauroczenia. Jego słabostką była mieszkająca po sąsiedzku Gail Richards. No i cóż, pozostało mu to do dzisiaj.
A później, po zakończeniu szkoły ich drogi się rozeszły – on postanowił pójść do wojska, Gretchen pozostała w Firehaven i, jak później się dowiedział, zaczęła uczyć samoobrony, porzucając plany pójścia do akademii policyjnej.

— Bucky Barnes, kto by pomyślał. Powoli zaczynałam myśleć, że nie żyjesz. — Spojrzała na niego kpiąco, unosząc brew.

Co jak co, ale Gretchen była zaprzeczeniem stereotypu brzydkiej Niemki. Ciemnobrązowe, niemal czarne włosy, jasna cera, lekko pociągła twarz z małym pieprzykiem obok lewego oka, wydatne usta – niezbyt małe, ale i niezbyt duże, no i oczy – duże, okolone długimi, gęstymi rzęsami, o tęczówkach tak intensywnie niebieskich, że nie sposób było oderwać od nich wzrok.

— Idź po siostrę i nie strzelaj focha — rzucił w stronę Idy, starając się jak najbardziej ukryć brak ramienia. Co zdecydowanie nie było proste.

— Co jest, Buck? — Podeszła bliżej, przysiadając na masce. — Nie odbierasz telefonów, nie odpisujesz, nie dajesz znaku życia. Nie jestem zakochaną w tobie idiotką, żeby pozwalać się tak spławiać. 

Wzruszył ramionami.

— Miałem ciężkie dni.

— Chyba miesiące — parsknęła. — Rozmawiałam z twoją mamą — dodała już łagodniej. — Mówiła, że nie było z tobą najlepiej.

— Ale już jest — wtrącił, uśmiechając się.

— Tak? — Spojrzała na niego sceptycznie. — To jedź ze mną nad klif.

— Pilnuję sióstr — wykręcił się, na co się zaśmiała. — Właśnie widzę. I idzie ci to super. — Pokazała mu uniesiony kciuk.

Przewrócił oczami, wiedząc jednak, że Gretchen ma rację. Przez to wszystko przestał być tak dobrym bratem, jakim był kiedyś. Choć i tak jest już lepiej niż wtedy, gdy wrócił do domu. Becca i Ida go unikały, a Kim zwyczajnie się go bała.

— Odstawimy je do domu i gdzieś wyskoczymy, co ty na to? — Przekrzywiła głowę, spoglądając na niego wyczekująco.

— Nie, żeby coś, ale połączenie "wyskoczymy" i "klif" nieco mnie niepokoi — zażartował. — Wciąż pamiętam jak zepchnęłaś mnie z jednego z nich.

— To było tylko kilkanaście stóp, a ty zasłużyłeś!

— Tak? A czym niby? — Uniósł brwi, żałując, że nie jest w stanie skrzyżować rąk na piersi.

— Cóż, zastanówmy się… — Postukała palcem w brodę. — Może tym, że rozwiązałeś mi wtedy cholerny stanik, dupku! — Wychyliła się, by uderzyć go w udo. — Grupa pieprzonych harcerzy wgapiała się wtedy w moje cycki.

Spojrzał na nią z politowaniem.

— Żeby się wgapiać, najpierw trzeba mieć w co.

Nawet nie próbował uchylić się przed kolejnym ciosem.
***
Kiedy jeszcze byli dzieciakami, spędzali wiele czasu w otaczających Firehaven lasach. Wędrowali po wzgórzach, pływali  czy po prostu biwakowali. Najwięcej czasu spędzali jednak na klifach otaczających największe z jezior. Roztaczał się stamtąd widok na całe miasto.

Nie raz dziwiło go jednak to, że na horyzoncie nie było widać choć śladu innych zabudowań.

Pociągnął łyk ciemnego piwa, z trzymanej przez siebie butelki i zapatrzył się w niebo. Ciemne, miejscami wręcz granatowe i usłane gwiazdami, z jasno świecącym księżycem niemal tuż nad nimi.

Nie mówili niczego, nie musieli mówić. 
Po prostu siedzieli obok siebie, od czasu do czasu rzucając jakimś komentarzem. Tak było im dobrze.

I wtedy coś dostrzegł.

Złoty rozbłysk na niebie, jakby spadającą gwiazdę, która zbliżała się w stronę miasta. Jednak tuż nad jego środkiem, nie więcej niż kilkanaście mil nad nim, coś ją zatrzymało. Rozbłysk, jakby rozbity na niewidzialnej przeszkodzie, sprawił, że na kilka sekund niebo rozjaśniła siatka złocistych pęknięć. Nim Bucky jednak zdążył choć poderwać się na nogi w próbie panicznej ucieczki przed niebem, które może runąć im na głowy, wszystko zniknęło. 

Odrzucił butelkę, zrzucając ją z klifu, i upadł przy próbie stanięcia na zbyt drżących nogach.

— Cholera, widziałaś to?! 

Spojrzał na Gretchen z wyraźną paniką, ale ta najwyraźniej nie zdawała się rozumieć o co mu chodzi. Uniosła brwi, spoglądając na niego ze zdziwieniem. 

Przecież to było…

Opadł ciężko na plecy, przejeżdżając dłonią po pobladłej twarzy.

Boże, czy on…? Nie… Nie, nie zwariował. To przez to cholerne piwo, przez alkohol, który musiał jakoś zmieszać się z branymi przez niego lekami czy coś. Tak, tak właśnie musiało być.

Nie zwariował.

Niebo nie spadnie im na głowę, jego życie należy do niego, a on nie zwariował.

Tak właśnie jest.

***

Komentarze

  1. Uuuu nie ładnie tak Bucky'emu mieszać.. Ale aż mnie ciekawi jak będzie się ratował skoro to w co wierzył nie jest prawdą i komu zaufa xD
    Btw gdzie jest Steve?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, mieszam nie tylko Bucky'emu :P A tego, jak będzie się ratował, gdy uda mu się zorientować, co się tak naprawdę dzieje, póki co nie zdradzę.
      A Steve się pojawi. Nie wiem jednak jeszcze czy na końcu części drugiej, czy jednak na początku trzeciej.

      Usuń
  2. Uhuhuh, lubię bardzo. Momentami brzmi jakby był rzeczywiście chory psychicznie, ale w innych momentach ma się wrażenie, że to coś zupełnie innego. I to mnie najbardziej ciekawi.
    No i może zwariował, a może wziął leki jak pan doktor przykazał i kilka łyków piwa zadziałało jak całe jedno. Albo dwa. I to mocne. Chociaż nie, prędzej by zasnął. Coś naprawdę interesującego jest na rzeczy.

    Już uwielbiam <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę przyznać, że właśnie z tymi momentami miałam największy problem i nie wiedziałam z której strony się za to zabrać, by nie okazały się aż nadto przesadzone. Ale jeśli dostałam od ciebie błogosławieństwo, jednak musiało się udać :P
      Pan doktor (który tak bajdełejem pojawił się nawet na wielkim ekranie) będzie dość ważną, choć zdecydowanie nie pierwszoplanową postacią. Pokuszę się o stwierdzenie, że jego leki także, bo jak wiemy, Bucky nie lubi robić tego, co mu się przykazuje

      Cieszę się, że przypadło ci do gustu :)

      Usuń
  3. czy tu będzie Stucky? *ściska mocno kciuki*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, przyznaję, że nie miałam w planach zrobienia z tego Stucky, ale tak naprawdę fabuła nie wymagałaby wielkich zmian, wystarczyłoby tylko nieco dopisać, więc na ten moment mówię - zastanowię się nad tym :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (10/?)

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (9/?)

Farba