Wyzwanie 8: Stucky/ Odnalezienie i szczęśliwe zakończenie (3/3?)

N: Miniaturkę zaczęłam pisać przed premierą CA:CW, więc w żaden sposób nie jest ona zgodna z jego fabułą. Po prostu kiedy to planowałam, nie wiedziałam, jak tak naprawdę potoczy się akcja, a teraz plan wymagałby całkowitej zmiany.
***
Przystosowanie się do nowego świata nie było proste. 

Wszystkie te miejsca, które kiedyś odwiedzał, wszyscy ludzie, których było mu brak, już dawno stały się historią. Nie mógł pozwolić sobie na żałobę, ponieważ nikt nie potrafił zrozumieć jego tęsknoty. Jak mógł wciąż tęsknić? Przecież minęło prawie siedemdziesiąt, prawda? 
Nie. Nieprawda. 
Dla Steve’a minęło kilka krótkich dni od chwili, w której jego najlepszy przyjaciel, miłość jego życia, jego Bucky wyślizgnął mu się z rąk, spadając w przepaść. Steve wiedział, że to musiała być okropna śmierć i nie mógł pozbyć się poczucia winy, ponieważ powinien był coś zrobić, powinien być szybszy, powinien się nie wahać – nie miał prawa się wahać. Uchodził za bohatera, a nie potrafił ocalić tej jednej osoby, która znaczyła dla niego wszystko, ponieważ się zawahał, ponieważ na te kilka krótkich i cennych sekund sparaliżował go strach przed tym, że może spaść. Nie mógł sobie tego wybaczyć. 
Na całe szczęście praca z SHIELD sprawiała, że nie miał zbyt wiele wolnego czasu, który mógłby spędzić na rozmyślaniach. Loki, Tesseract, Nowy Jork – wszystko to zajęło jego myśli na tygodnie, nie pozwalając mu załamać się pod naporem żalu i tęsknoty. Działanie w Avengers, praca w SHELD oznaczały dalsze bycie Kapitanem Ameryką, uśmiechanie się do obiektywów, udawanie ideału. Oznaczało bycie kimś, kim nauczył się być, co było prostsze od bycia Steve’m Rogersem. Bez Bucky’ego u boku Steve nie wiedział, jak powinien nim być.

Później pozwolono przenieść mu się do Waszyngtonu, gdzie mógł być blisko Peggy oraz Dum Duma – jedynych z jego przyjaciół, których nie zabrał czas. Jeszcze. Nie był naiwny, wiedział, że nie pozostało im wiele czasu.

I nie mylił się. Dugan odszedł na chwilę przed tym, jak życie Steve’a posypało się niczym domek z kart. 
Nic tego nie zapowiadało. Dzień zaczął się jak każdy inny – Steve wstał przed świtem, udał się na przebieżkę, dostał kolejną misję. Wreszcie poznał imię faceta, którego przedrzeźniał każdego ranka – Sam Wilson, naprawdę ciekawy gość. 
Naprawdę nic nie zapowiadało, że tego dnia pewna część historii świata przestanie istnieć. Że SHIELD okaże się zwykłą farsą, że Hydra przetrwała… Nie, nie przetrwała – rozrosła się, zdawała być potężniejsza niż kiedykolwiek przedtem, maczając swoje macki w większości agencji szpiegowskich, w koncernach zbrojeniowych, w rządach wielu państw. 

Steve przetrwał to wszystko.

Przetrwał zdradę, przetrwał upadek z kilkudziesięciu pięter, wybuch pocisku tuż nad głową, zasypanie tonami gruzu. 
Nie pozwalał się znokautować. Podnosił się po każdym ciosie, jeszcze silniejszy niż przedtem.
Aż do starcia na moście Roosvelta. Wtedy wszystko się zmieniło. 
Wystarczyło kilka krótkich sekund, jedno spojrzenie, by świat Steve’a zatrząsł się w posadach.

Nie myślał wtedy o niczym, myśląc jednocześnie o wszystkim. 
Nim umysł zdążył to wszystko przetworzyć, usta poruszyły się same, formując to jedno, krótkie, ale tak ważne, tak cholernie ważne i bolesne słowo.

 Bucky?

Steve nie mógł oddychać, nie mógł zareagować, nie mógł nic zrobić. Mógł tylko patrzeć, śledzić wzrokiem każdą rysę, każdą płytką, mimiczną zmarszczkę na twarzy, której nie powinien był zobaczyć już nigdy. Złapał jego spojrzenie – i to nie było spojrzenie, które znał, które pokochał lata temu – i zadrżał, kiedy usłyszał głos, którego brzmienia tak panicznie bał się zapomnieć.

— Kim, do cholery, jest Bucky?

Wystarczyło kilka krótkich słów, by świat Steve’a runął.

Powtarzając w głowie jego imię niczym mantrę – Bucky, to Bucky, Boże to Bucky – próbował się odezwać, próbował zareagować, ale nim zdążył choć odzyskać władzę nad ciałem, pocisk wystrzelony przez Natashę wybuchł. 
I w następnej sekundzie Bucky’ego już było.
***
— Bucky!

Steve chwycił się krawędzi wyrwy powstałej w ścianie wagonu, rozciągnął ciało, wyciągając ramię w stronę Bucky’ego, ale ten wciąż był zbyt daleko. Steve dziękował Bogu za to, że Bucky’emu jakimś cudem udało się chwycić wystającej ze ściany metalowej poręczy, ale wiedział też, że nie uda mu się utrzymać zbyt długo. Poręcz była ślizga, pokryta lodem, a wiatr spychał jego ciało, jakby chcąc zmusić go do runięcia w dół doliny.   

— Trzymaj się! — krzyknął, a strach ścisnął mu gardło. Całe jego życie trzymało się przy życiu tylko dzięki metalowej poręczy która zaczynała odrywać się od wagonu. Steve zerknął w dół, przesuwając się wzdłuż ściany i zdębiał na kilka sekund, wręcz sparaliżowany widokiem rozciągającej się pod nimi przepaści. 

Nie. Musiał się opamiętać. Musiał przestać się bać. .
„Przestań się bać, przestań się bać, nie masz do tego prawa!” powtarzał w myślach, wyciągając rękę w stronę Bucky’ego. 

— Podaj mi rękę!

Przez chwilę ich oczy się spotkały. Bucky wyglądał na tak przerażonego, tak młodego, i wydawać by się mogło, że czas na chwilę stanął w miejscu, a Steve niemal mógł poczuć ich ocierające się o siebie palce, gdy poręcz oderwała się od ściany.

W następnej sekundzie Bucky’ego już nie było.

***
Steve wciąż widział pod powiekami twarzy Bucky’ego – i nie mógł opędzić się od myśli, że wyglądał jak wtedy – tak młody, tak przerażony, tak żywy i martwy jednocześnie – kiedy obudził się w szpitalu.
Niemal od razu był gotów zerwać się ze szpitalnego łóżka, wybiec stamtąd i nie siedzieć bezczynnie, bo Bucky, jego Bucky żyje i jest gdzieś tam sam, zagubiony, przerażony, ścigany. 
Steve wiedział, że cokolwiek Hydra mu zrobiła, Bucky był na tyle silny, by z tym wygrać. I wygrał, bo poznał go. Poznał go, przypomniał sobie, uratował mu życie. Steve wiedział, że to był Bucky, że to Bucky wyciągnął go na brzeg. Nikt inny nie dałby rady tego zrobić.

Bucky wyciągnął go z Potomaku, więc teraz on musi wyciągnąć go z tego bagna. Zrobi to, choćby miała być to ostatnia rzecz, której dokona w swoim życiu, bo musi to zrobić. Nie tylko dla Bucky’ego, ale też dla samego siebie.
Zwyczajnie nie będzie już dłużej potrafił żyć w świecie, w którym Bucky jest, ale jednocześnie już go nie ma.
***
Nie od razu dotarło do niego, że Bucky’ego już nie ma.

Przebrnął przez powrót do obozu, zdał raport, wzorowo przeprowadził odprawę. Nie płakał, nie pokazywał słabości, wiedząc, że nie może sobie na to pozwolić. Tama zatrzymująca wszystkie te emocje pękła, gdy tylko wszedł do namiotu. Ich namiotu, w którym nadal leżały rzeczy Bucky’ego. Jego rozgrzebany koc, którego nie składał, odkąd tylko dołączył do Komanda, jego marynarka, ostatnie papierosy, otwarty list. List z domu. List od jego mamy, która błagała, by na siebie uważał.
/Steve chwycił marynarkę leżącą na łóżku polowym. Wściekał się na Bucky’ego za ten bałagan, robił mu wyrzuty. Bucky obiecał zabrać się za to, gdy tylko wrócą.

/Bucky już nigdy złoży swoich rozrzuconych rzeczy. Już nigdy nie machnie ręką na robione wyrzuty, już nigdy nie odpisze na list do swojej mamy, już nigdy nie wypali swoich papierosów, już nigdy nie owinie się swoim kocem, jak robił to każdego ranka, narzekając na wstawanie skoro świt. Bucky już nigdy nie… 
Boże, Bucky już nigdy się do niego nie uśmiechnie. Już nigdy nie wyciągnie jego tyłka z kłopotów, krzycząc, że jest nieodpowiedzialnym osłem. Już nigdy nie powie mu, że go kocha, już nigdy go nie pocałuje, choćby i nie będąc do końca trzeźwym. Steve już nigdy nie będzie mógł zrobić tego samego. 
Bo Bucky’ego już nie ma.

Steve przycisnął do siebie zieloną marynarkę, nie starając się nawet ukryć płaczu. 

— Boże, Bucky… Tak bardzo cię przepraszam…

Steve nienawidził samego siebie za to, że to już koniec, że Bucky’ego już nie ma. Powinien był go złapać, powinien był skoczyć…
***
Ponad dwa lata, ponad siedemset dni. 
Żadnego znaczącego śladu. Nic, czego mogliby się chwycić, co przybliżyłoby ich choć minimalnie w stronę odnalezienia Bucky’ego. Był jak duch i Steve wiedział, że nie znajdą go, jeśli on sam nie będzie chciał być znaleziony.
A ewidentnie nie chciał, żeby się tak stało. Podrzucał im czasem tropy, mylące ślady, które prowadziły ich do opustoszałych baz Hydry, w których natykali się tylko gotowych do przejęcia zakładników albo na trupy, będące jedynym śladem obecności Bucky’ego. 

Jednak w kolejnej bazie coś się zmieniło, a Steve przekonał się, że nawet nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo nie jest gotowy na to, by stanąć z Bucky’m twarzą w twarz.
A raczej z wycelowanym w swoją twarz pistoletem Bucky’ego.

Nim Steve choć zdążył wyczuć jego obecność za plecami, Bucky bez najmniejszego problemu zdążył uderzyć go kolbą pistoletu w kark i podciąć nogi, powalając na ziemię. Kopnięciem odtrącił tarczę na bok, a siła z jaką to zrobił niemal wbiła ją w ścianę.
Steve oddychał ciężko, przekręcając się na plecy, a potem wstrzymał oddech. A raczej ten zwyczajnie ugrzązł mu w gardle, gdy wreszcie, gdy po tak długim czasie zobaczył Bucky’ego. Z kilkudniowym zarostem na twarzy i powoli przetłuszczającymi się włosami, których kosmyki wyślizgiwały się zza uszu, wciąż był tak piękny, jak kiedyś. 
Steve nie mógł oderwać od niego wzroku i otrzeźwił go dopiero dźwięk przeładowywanej broni, wycelowanej wprost w jego twarz.

Steve przełknął ciężko ślinę, starając się pozbyć tworzącej się w gardle guli. 

— Buck… — zaczął, spoglądając mu prosto w oczy. Zimne, ostre oczy, które nie należały do Bucky’ego, którego znał – i kochał – dawniej, a do Bucky’ego, którego spotkał przed dwoma laty. — Jeśli naprawdę mnie nie znasz, zrób to. Zastrzel mnie… Po prostu to zrób*, bo nie będę potrafił już dłużej żyć w świecie, w którym nie będzie cię obok.

Bucky jeszcze przez chwilę wbijał w niego swoje ostre spojrzenie – które nie wiedzieć czemu przypominało Steve’owi lustro rozbite na setki kawałków – a potem coś się zmieniło. Kilka mięśni na twarzy Bucky’ego drgnęło, a jego spojrzenie zmiękło nieznacznie.
A potem opuścił broń.

— Jesteś Steve — wychrypiał po chwili, a jego głos brzmiał, jakby nie używał go od dawna. Ale Steve’owi to nie przeszkadzało. To i tak był najpiękniejszy dźwięk, który słyszał w całym swoim życiu. — Byliśmy... Byłeś moim przyjacielem. Czytałem o tym.

— Wciąż jestem twoim przyjacielem. 

„A ty zawsze byłeś dla mnie czymś więcej” wisiało między nimi niewypowiedziane, gdy Steve podparł się na ramionach. Wciąż siedział na ziemi, tuż u stóp Bucky’ego i nie miał odwagi, by zrobić coś więcej. Za bardzo się bał. Za bardzo bał się tego, że Bucky może okazać się tylko wizualizacją jego pragnień, która zaraz rozpłynie się w powietrzu.

— Próbowałem cię zabić. To nie jest coś, co robią przyjaciele —zauważył i cofnął się o krok. Jego oczy badały otoczenie, a Steve wiedział, że ma niewiele czasu, nim Bucky ponownie zdecyduje się odejść.

— Nie obchodzi mnie to, Buck — zapewnił, a Bucky spojrzał na niego w sposób, który można by uznać za zmieszanie. — Po prostu… Po prostu nie odchodź, proszę. Możemy ci pomóc i…

— Nie będę już człowiekiem, którego znałeś — stwierdził zimno, wchodząc Steve’owi w słowo. — Nie potrafię już nim być.

— To nie ma znaczenia. — To głosu Steve’e brzmiał, jakby ten próbował przekonać do tego samego siebie. — Nie chcę, żebyś musiał już uciekać. Znasz mnie, Bucky. Jeśli nie byłaby to prawda, zastrzeliłbyś mnie. A skoro mnie znasz, może pamiętasz też o tym, że jestem okropnym kłamcą i nie potrafiłbym cię oszukać. Więc proszę, nie odchodź i pozwól sobie pomóc. 

Bucky spogląda na niego z uwagą, wyglądając, jakby wewnątrz toczył walkę z samym sobą.
A kiedy skina nieznacznie głową, chowając broń za pasem, Steve ma ochotę wręcz płakać z ulgi.
***
Dopiero z czasem Steve zorientował się, że porwał się na coś, czemu może nie sprostać. Przypadek Bucky’ego był trudny, bardzo trudny, nie dający wielkich nadziei na to, by Bucky wrócił kiedyś do względnej normy, która pozwalałaby mu na spokojne życie w społeczeństwie. I choć Bucky czasem zamykał się w sobie, odmawiał rozmów z jakimikolwiek lekarzami, ignorował próby rozmów, które próbował nawiązać z nim Sam, choć czasem krokowi w przód towarzyszyły dwa kroki w tył, choć zdarzały się liczne upadki, Steve nie zamierzał się poddać. 

I wreszcie, ponad trzy lata, ponad tysiąc dni od dnia, w którym świat Steve’a runął, coś się zmieniło, pokazując, że było warto.

Bucky uśmiechnął się do niego i kiedy Steve zobaczył ten uśmiech, miał przed oczami nie lata wojny, a Brooklyn, ich uliczne zabawy, małe mieszkanie, noce spędzone na dachu ich kamienicy. I choć pod tym uśmiechem wciąż można było dostrzec lata bólu, które odcisnęły na nim swoje piętno, Bucky wyglądał najpiękniej, piękniej niż na każdym ze swoich dawnych zdjęć i piękniej niż na każdym wspomnieniu, które Steve pielęgnował w swoim umyśle. 


Steve odpowiedział mu uśmiechem i pozwolił sobie ścisnąć leżącą na blacie dłoń Bucky’ego. Kiedy metalowe palce splotły się z jego, Steve wiedział już, że będzie dobrze. Musiało być.

***
*Ukradłam cytat panu Brubakerowi

Komentarze

  1. Ach! Przekazałaś piękną i zapomnianą prawdę - to uśmiech drugiej osoby jest szczęściem w naszym życiu, uścisk dłoni pozwala poczuć się jak w domu. A każdy czas spędzony na oczekiwaniu tego, jest jak najbardziej tego wart!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się bardzo, że się podobało :) Następne wyzwanie postaram się opublikować jak najwcześniej, zapewne w następnym tygodniu.

      Usuń
  2. Od pół godziny namyślam się, co napisać poza "Awwwwww". Znów Stuckyholiczka powiedziała właściwie wszystko, więc po prostu podpiszę się pod jej słowami. I po cichu liczę, że trójka zmieni się na większą liczbę. Rozwalasz system, N.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli chodzi o to Stucky, ta część jest ostatnią. Ale w przyszłości pojawi się jeszcze inna, kilkuczęściowa miniaturka z ich udziałem. Tylko tym razem już bardziej osadzona w kanonie.
      I cieszę się, że się podobało :)

      Usuń
  3. Zakochałam się w Twoich/Waszych(?) miniaturkach. Siedzę i je pochłaniam zamiast uczyć się do sesji. Mam wewnętrzny konflikt, bo jednocześnie jestem głębokim shipperem Stuckiego #GiveCaptainAmericaABoyfriend, a jednocześnie uwielbiam shipy Buckiego z innymi babkami i super męską przyjaźń. Na szczęście w fandomie mogę mieć wszystko na raz, tak samo u Ciebie.
    Zalinkowałam Cię u siebie, co by nie zgubić, czekam na dalsze one-shoty i nie tylko. Na Twoim Stucky się wzruszyłam, a na ręce łezka mi poleciała.
    Całusy i uściski
    Czarna Herbata z http://melodia-metalu.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, jesteś w lepszej sytuacji niż ja. Siedzisz i je czytasz zamiast się uczyć, a ja siedzę i je piszę zamiast się uczyć :P Głównie z tego powodu miniaturki pojawiają się tak rzadko, bo już nie raz na tydzień, a raz na dwa-trzy tygodnie.

      Bardzo się cieszę, że miniaturki się podobają. Szczególnie, że moje Stucky przypadło ci do gustu, ponieważ to moje pierwsze podejście do tego typu historii. Teraz będzie jeszcze zabawniej, ponieważ na kolejne wyzwanie wybrałam sobie miniaturkę Stucky +18. Nigdy nie pisałam czegoś takiego nawet z parą f/m, a co dopiero z m/m, więc ostrzegam, że pewnie będzie żenująco :P

      Dziękuję za komentarz i biegnę zerknąć na twojego bloga. Serdeczne zapraszam też na mojego drugiego bloga - Aski WinterShcield (dawniej Ask Bucky Barnes), na którym znaleźć można czterdzieści jeden notek pisanych z perspektywy pana B. :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (10/?)

Miniaturka 2: Niebo spadające nam na głowy... (9/?)

Farba